Wróciłam do Polski, przezywam aktualnie szok kulturowo-temperaturowy. Prosto z plazy i sukienek w kwiatki przeskoczylam w kałuże i wysokie buty z futerkiem. Życie.
W naturalnym trybie oswajam sie na powrot z regionalnymi smakołykami (dzieki namietności do chleba orkiszowego z żółtym serem jestem już chyba znana; czy ja naprawde tak czesto o tym na blogu wspominalam? – teraz wszyscy mnie pytaja jak serek na chlebku smakowal…).
Witam sie z ludźmi, rzeczami, widokami, nie mówiąc już nawet o ukochanym kocie ;) Idzie to w miarę sprawnie, bo to już nie pierwszy raz, i wypadało by się przyzwyczaić. Z drugiej strony pierwszy raz byłam tak długo – bo 6 miesięcy – poza domem, wcześniej mając tylko 3 tygodnie odpoczynku po pobycie w Maroku (1,5 miesiąca). Po takim maratonie zupełnie inaczej, uwierzcie, patrzy się na pobyt w Polsce; nagle wszystkie billboardy i reklamy w telewizji są nowe. Nie znam twarzy aktualnych polityków, chociaż znam ich nazwiska (czytywałam gazety). Mimo, że znajomi starali się mnie (w jakimś tam stopniu) informować o ciekawych wydarzeniach, wiadomo, że mnóstwo informacji mnie ominęło, i teraz bez przerwy wszystko mnie zaskakuje. Przy okazji jaka to frajda dla otoczenia: stare „sensacje” i plotki mogą zreanimować i opowiadać dla mojej potrzeby :)
Wszystko to ma jakiś tam urok, chociaż nie należy do rzeczy łatwych (aż ciężko mi sobie wyobrazić jak bym się czuła po kilkuletniej nieobecności w kraju…)
Oczywiście, jak to bywa po takim pobycie w ciepłym kraju, trzeba zrobić niezbędne zakupy: ciepłe buty to priorytet najwyższy… przecież od marca paradowałam w japonkach i klapkach, a skarpetek moje nogi nie widziały od dawna. Wybrałam się więc do centrum handlowego. I tu… wracamy do tematu Turcji (kochani czytelnicy zastanawiali się pewnie do czego zmierza ten przydługi wstęp). Przeżyłam bowiem prawdziwy szok, przypominając sobie sklepy w Turcji i porównując z tym, co zobaczyłam tutaj.
Wiadome jest, że handlowanie w Polsce i Turcji to dwa odrębne światy choćby ze względu na kulturę i wielowiekową tradycję. Chociaż wydaje mi się, że targowanie się istniało w jakiejś tam formie wszędzie (specjalistow poproszę o komentarz). Wystarczy sobie przypomnieć rynki i bazary. Są i w Polsce i w Turcji.
W Polsce jak jest – wszyscy wiedzą. Niech więc będzie parę słów o tureckim handlowaniu… bo to coś, co wymaga szerszego opisu.
Historycznym tytułem wstępu: w tradycyjnej kulturze muzułmańskiej to panowie zajmowali się robieniem zakupów (jako że oni działali w sferze publicznej; kobieta rządziła domem). Wychodzili niejako na „polowanie” na najlepsze towary. Zastanawiające jest dzisiaj, dlaczego w kurortach tak dużo jest mężczyzn-sprzedawców. Nawet w sklepach z bielizną damską ;) O to często pytają turyści. Myślę (oczywiście mogę się mylić), że wynika to z faktu, że zapotrzebowanie na ręce do pracy jest duże, i do tych kurortów ściągają panowie z całej Turcji, uprzednio zostawiwszy matki, narzeczone i żony w domach :) Pewnie dlatego jest widocznie mniej kobiet; wystarczy bowiem pojechać do bardziej „normalnego” (mniej turystycznego, większego) miasta, by zobaczyć już wymieszanie płci w tej kwestii. Więc chyba jednak nie chodzi tu o kontynuowanie tradycji, tylko o zwykły ruch „za chlebem”.
Idąc ulicą w miejscowości turystycznej typu Alanya człowiek staje się nie – „łowcą” jak to było na dawnych bazarach – ale „zwierzyną łowną”. Temperament tureckich sprzedawców nie pozwala im po prostu siedzieć i czekać, jak u nas, aż ktoś łaskawie odwiedzi sklep. Nawoływania, zaczepianki, wszystkie te „hallo” i „cześć” na przemian z czeskim „ahoj” zna każdy, kto zawitał na Riwierze. Myslałam, że dotyczy to tylko sklepów, w których należy się targować – tam cena, jak wiadomo, jest elastyczna, więc sprzedawcom zależy na każdym kliencie, bo a nuż trafi na naiwniaka, któremu wciśnie mniej za więcej. Z ulgą wchodziłam do tak zwanych „butików” markowych firm, myśląc, że odpocznę. Gdzie tam! Po wejściu do sklepu automatycznie przyczepia się do ciebie sprzedawca (dlatego pewnie jest ich tak dużo), który rozpoczyna czarowanie. „Wiesz, mamy specjalną promocję. Skąd jesteś? Polska? Ko-cham-cie.” – załóżmy, chcesz kupić koszulę. Podchodzisz do wieszaka z koszulami. Sprzedawca dwoi się i troi. Wyjmuje wszystkie koszule jakie ma na stanie, kompletnie nie zwracając uwagi na twoje słowa, że interesuje cię tylko zielony kolor. „Prawdziwa bawełna! Oryginalny adidas!”, chociaż i on i ja wie, że nieoryginalny. Obskakuje. Nie przerywa rozmowy. Nie odsuwa się na krok. Nie masz okazji na to, by w spokoju pokontemplować zawartość sklepu. Wchodzisz do przymierzalni. Sprzedawca czyha za zasłonką „I jak? I jak? Cudownie!”. I tak dalej. Kiedy już wie, że kupisz daną rzecz rozpływa sie jeszcze bardziej. Prowadzi cię do kasy. Komplementuje, a potem żegna w drzwiach prawie ze łzami w oczach.
Tak to wygląda w dużym skrócie. Do tego dochodzą jeszcze takie rytuały jak częstowanie herbatką, najczęściej jabłkową (stara zasada psychologiczna: dostając coś, chcesz się odwdzięczyć, i bardziej jesteś skłonny do zakupu). Rozsiadanie się na kanapach. Przy wyższej stawce pojawiają się papieroski i alkohole (zmiękczanie kupującego).
W samym procesie targowania najważniejsze są następujące sprawy:
- gra na czas – chodzi o to, by nie targować się szybko, tylko aby celebrować ten proces i rozciągać go w czasie. Wynika to z faktu, że Południowcy nie lubią się spieszyć. Dążąc od razu do zakończenia transakcji robi się wrażenie niewychowanego, bezczelnego, a pewnie i także niezrozumiałego raptusa. Dlatego należy liczyć się z tym, że spędzi się sklepie od 15 minut do 3 godzin (byłam świadkiem). Oczywiście im towar cenniejszy, tym rozciągamy się na fotelach dłużej.
- nawiązywanie przyjaźni polsko-tureckich – rozmawiamy ze sprzedawcą o tym skąd jesteśmy, czym się zajmujemy, i wypytujemy go o to samo: rodzina, dzieci, z jakiego miasta pochodzi. Krok po kroku zbliżamy się do siebie; im bliżej zaznajomieni jesteśmy, tym niższą cenę możemy uzyskać, wiadomo, przyjaciołom należą się specjalne prawa. Niekiedy po takich handlach zostają kupującym stosy wizytówek, a sprzedawca pamięta ich z imienia i wita nawet po roku.
- uśmiech i otwarta mowa ciała – dowcipkujmy, żartujmy, machamy rękami, próbujemy mówić po turecku – czyli pokazujemy sprzedawcy, że świetni z nas ludzie. Turcy lubią turystów 'cana yakin’ – czyli bliskich sercu. Ktoś spięty i nastawiony tylko na zrobienie dobrego biznesu, albo od progu wołający „za ile to, bo jak dla mnie warte jedno euro” – niewiele zyska.
Co innego w Polsce. Wchodząc do sklepu nawet nie mam komu powiedzieć „Dzień dobry” – sprzedawcy nie widać (pewnie robi sobie na zapleczu herbatę albo schyla się pod ladą). Nawet jeśli gdzieś tam go/ją widzę, moje wejście nie robi na nich wrażena. Ot, kolejna weszła. Spokojnie oglądam towar, bez słowa idę do przymierzalni, sama podejmuję decyzję czy biorę, czy nie. Podchodzę do kasy. Niekiedy sprzedający obdarzy mnie paroma frazesami typu „Życzymy miłego dnia” – mniej lub bardziej automatycznymi.
Oczywiście pewnie trochę uogólniam, i krzywdzę. Ale niestety takie były moje wrażenia po paru rejsach po polskich sklepach zaraz po powrocie. Oczywiście inaczej jest w małych sklepikach, gdzie zawsze można wymienić parę słów, pogadać o tym, czy owym, wybrać coś z pomocą zaangażowanego sprzedawcy. Ale inna sprawa, że w Turcji handlowanie i targowanie się to pasja. Wystarczy przejść się na bazar warzywno-owocowy (każde miasto i każda dzielnica mają swój cotygodniowy bazarek) – nawoływanie się, okrzyki „biiiiii miliyon biiii miliyon!!!” (rownowartosc jednej liry jeszcze przed denominacją); „chodźcie, tylko u mnie świeże czereśnie!!!”, wymienianie komentarzy z innymi handlarzami, wszystkiego można dotknąć i spróbować. Południowa bliskość kupującego i sprzedającego. Na pewno trzeba to lubić, i trzeba się przyzwyczaić.
Ale, ale. Czym innym jest pasja do targowania – a czym innym męczenie, nagabywanie, wciskanie na siłę turystom czegokolwiek, byle sprzedać. To już niestety skrajność obecna w kurortach. Niestety nie ma co liczyć na to, że kampania reklamowa przeprowadzona w Alanyi, której celem było ograniczenie tych praktyk, coś zdziała. Turcy po prostu nie dają się przekonać, że turysta sam ma oczy, i jak chce, to zauważy, a jak zauważy, to sam potrafi wybrać – rozejrzeć się – kupić.
Mimo tych utrudnień, i mimo samego faktu, że jak widać po polskim handlowaniu, to jednak kompletnie inna bajka, przystająca do naszych pólnocnych temperamentów, warto kiedyś skusić się na taki „pazarlık”. Ile to kosztuje potu, stresu, ile się człowiek nagłowi, do jakiej ceny można zejść, żeby nie wprawić sprzedawcy we wściekłość… a satysfakcja z upolowanej zdobyczy, i odkrycia w sobie talentów, których nigdy się nie podejrzewało – bezcenna :)
4 komentarze
O. Bardzo się cieszę ,że zapowiedziany 'news’ przyszedł :) hehe :)
:) jesli chodzi o targowanie to w Dubaju jest to samo.. wystarczy wybrać się do starszych zakatkow miasta, aby wpasc w sidla Hindusow, Pakistanczykow i innych..
For you my friend – the best price ! It’s your lucky day :).
Pozdrawiam serdecznie i cieplutko.
Ciekawa Świata ;)
moze jakies odgrzewane kotlety (wspomnienia przy kuflu grzanego polskiego piwa) …?
bo to juz ponad 2 tyg milczenia :(
spragniona lektury wierna czytelniczka
Jeśli mowa o targowaniu-TO JA W TEJ ŻE KWESTI JESTEM BEZNADZIEJNA!Poprostu chodzaca masakra!Juz wolę gadanie ze sprzedawca o tak zwanej dupie Maryny i uśmiechaniu się szeroko.To jest ok.Ale targowac to ja napewno nie nauczę się:(choc cholernie się mi to podoba…
pozdrowienia Marlena
ps.juz wpadłąm w twojego bloga po uszy:)
Comments are closed.