Jechałam z Alanyi do Ankary przez noc, tak, żeby mieć cały dzień na zwiedzanie stolicy. Kiedy drzemałam rozłożona na dwóch wygodnych fotelach autobusu, budziłam się co jakiś czas kontrolnie, lekko otwierając oczy – a za oknem po prostu step. Wciąż i wciąż. Równa jak stół powierzchnia dla niepoznaki przykryta mgłą. W końcu był to pewnie wczesny ranek. Czułam się jak we śnie. A może i w nim byłam.
Wreszcie po ósmej dotarliśmy na dworzec. Wcześniej jak nożem uciął skończyła się mgła – wyjechaliśmy z niej jakbyśmy nagle wynurzyli się ze sklanki pienistego mleka.
Zimno. Skończył się świat palm i radośnie przygrzewającego słoneczka. Żadne prognozy pogody nie przygotowały mnie na tak przenikliwy chłód – szybko owinęłam się szalem i szczelnie zapięłam kurtkę – ale to oczywiście nie wystarczyło. Wszędzie mijali mnie ludzie w zimowych płaszczach…
W ankarskim metrze szok – ależ tu młodych ludzi! Praktycznie cała kolejka była ich pełna. Nie, żeby byli w przewadze, po prostu byli TYLKO I WYŁĄCZNIE młodzi, modni, nowocześni. Chłopacy, dziewczyny. Po chwili szybka kalkulacja: w Ankarze mieszka jakieś 4 miliony ludzi, samych uniwersystetów jest chyba z 10! A poza tym Turcja to społeczeństwo młode… sprawa jasna.
Zwiedzając Anıt Kabir nie czuję się w ogóle zaskoczona. Jest dokładnie jak na zdjęciach: monumentalne mauzoleum Ataturka z szerokimi alejami, rzeźbami i płaskorzeźbami nawiązującymi do antyku. Dużo zieleni.
Na wejściu ochrona chce mnie pozbyć mojego malutkiego statywu do aparatu. Ładują mi do przechowalni, prosząc o nazwisko. Są zaskoczeni, że jestem cudzoziemką, i że nijak nazwiska nie potrafią zapisać. W odpowiednim momencie pojawia się Pułkownik (a może Sierżant?), który wybawia mnie z opresji.
– Dzięki naszemu dowódcy może pani zabrać statyw do środka.
Och, łaskawy dowódco!
Niedziela, więc mnóstwo tureckich rodzin wybrało się tu na spacer, nie mówiąc o turystach. I jedni i drudzy robią sobie zdjęcia na tle wyrytych w marmurze przemówień Wodza. Gdzieś pomiędzy nimi na wielkiej przestrzeni dziedzińca mauzoleum robi kółeczka pan na wózku czyszczącym – tak jakby to był korytarz biura. Żaden zbędny pyłek nie ma tu racji bytu.
Na każdym roku wyelegantowani żołnierze pilnują porządku i odpowiedniej atmosfery w Mauzoleum.
A potem odwiedzam sklep z pamiątkami: krawaty, zapinki, książeczki, serwetki, i co tylko jeszcze można sobie wyobrazić – z podpisem lub/i wizerunkiem Wielkiego Aty. Nie mówiąc już oczywiście o książkach, w tym tak ciekawych, jak np. Podręcznik geometrii – jego autorstwa.
Z mapą w ręce ruszam dalej – chcę dotrzeć do dzielnicy Ulus, na Hisar (wzgórze zamkowe). Po drodze mijam Park Młodości, czyli oazę zieleni, sztucznych stawów i fontann, ławeczki, wesołe miasteczka – wszystko ogrodzone i ochronione. Bezpiecznie i przyjemnie. Zaglądam też na stację kolejową (niestety podróż koleją, z racji ponoć chronicznych i skandalicznych spóźnień – przy innej okazji).
Zupełnie niezamierzenie przechodzę całą trasę do Ulus na piechotę! Nagle robi się bardzo, bardzo turecko. Szerokie aleje i ulice robią się coraz węższe, a autobusy miejskie zastępują małe dolmusze. Na chodnikach sprzedawcy wszystkiego ze straganikami na kółkach, coraz więcej kobiet w chustkach. Jestem na miejscu.
Oglądam resztki meczetu Hacı Bayram Camı, modlących się w namiotach nieopodal ruin wiernych (2 namioty dla kobiet i mężczyzn) i niesamowity widok który rozpościera się zaraz obok: na wzgórze Zamkowe i wielką dzielnicę gecekondu. Gecekondu to całe osiedla półlegalnych domków – na mocy niedoskonałego prawa budowlanego w latach zdaje się 70. domek sklecony w ciągu jednej nocy nie mógł być zburzony. A więc stoją tak sobie do dzisiaj, ledwo się trzymając, ciągle mieszcząc duże biedne tureckie rodziny.
Wspinam się na Hisar, ignorując zaczepki – no tak, na pewno budzę sensację, nie dość że sama, z plecakiem (ewidentnie turystka) i do tego jeszcze w nierozsądnie rozpuszczonych włosach. Ciągle nie wiem ile mi brakuje do szczytu wzgórza – lubię niespodzianki, więc nie pytam się nikogo o drogę (tak najbardziej lubię odkrywać nieznane mi miasta; wiem, że brzmi to dziwnie).
No i docieram – kręte uliczki, stragany, babcie sprzedające torebki z plecionego sznurka – jeszcze tylko parę stopni – jest baszta i na samej wzgórze – nieprawdopodobny, zapierający dech w piersiach widok na całe miasto. Dopiero teraz widać, jakie jest ogromne. Jak i wszędzie tu też pełno turystów. I dwaj tureccy chłopcy przyglądający się mojemu aparatowi:
– Abla (siostro)! Zrób nam zdjęcie!
Zakwasy w nogach dają się we znaki ale drałuję wytrwale dalej. W drodze na Kızılay mijam Ankarską Operę, potem udaje mi się podjechać na gapę autobusem (wsiadam nie do tego co trzeba, ale kierowca nie chce pieniędzy, tylko wysadza mnie na odpowiednim przystanku, dając wskazówki jak dojść).
I nagle jestem w zupełnie innym świecie. Znów ci młodzi ludzie, zatłoczone ulice, sklepy, sklepy, sklepy. Uderza mnie podobieństwo tej części Ankary do pozostałych znanych mi tureckich miast. To znów te szerokie ulice z przejściami nadziemnymi, wszędobylskie dolmusze, sygnały klaksonów, sprzedawcy simitów, McDonalds i BurgerKing wypchane po brzegi. No i zawsze obecne tanie sklepy z ciuchami. Tych markowych – wyjątkowo mało. Podejrzewam że, tak jak w Antalyi, Adanie czy gdzie indziej – znane firmy siedzą sobie spokojnie w równie zatłoczonych centrach handlowych.
Poszłam jeszcze do Meczetu Kocatepe. Wielki, z czterema minaretami. Z zewnątrz robi bardzo spokojne wrażenie. Na dodatek akurat odbywał się przed nim pogrzeb. Gdzieś dalej, na placyku, amatorzy tańca nowoczesnego ćwiczą figury breakdance’u.
Po wizycie w meczecie i dokładnym przestudiowaniu za pomocą obiektywu aparatu wielkiej świecącej kuli zwieszającej się ze stropu, postanawiam jeszcze przejść się do „osławionego” sklepu w podziemiach meczetu. Zaznaczył to nawet mój pognieciony przewodnik, dodając, ze centrum handlowe jest bardzo nowoczesne… lekka przesada.
W gruncie rzeczy sklepy mieszczące się w meczetach nie są niczym nadzwyczajnym. Kolejny wyraz muzułmańskiego praktycznego podejścia do życia. Meczet, meczetem, ale przecież podziemia można jakoś wykorzystać – taka wielka przestrzeń. Dlatego często lokuje się tam parkingi (dobra rzecz w centrum wielomilionowej metropolii!) albo właśnie sklepy. Oczywiście – bez niemoralnych aktykułów typu alkohol i tym podobne.
Jeszcze tylko parę rundek po zatłoczonych zaułkach pełnych barów, internet cafe, szybkich kafejek z przekąskami, kiczowatymi bluzkami i sukienkami na lato… i robi się wieczór.
7 komentarzy
jejku… oglądając Twoje zdjęcia aż mi się za tą Ankarą zatęskniło…
cudnie :)
Niesamowite miasto…,kontrasty..
Pieknie pokazalas.ma.
Do Ankary można się przyzwyczaić :)
A Kocatepe Camii jest niesamowity. Zwłaszcza po zmierzchu; w środku można siedzieć długie godziny.
Wzgórze zamkowe – polecam w słoneczną (a niekoniecznie cieplą) pogodę. Najlepiej być tam kiedy nawołują na modlitwy.
Uhhh..aż zamarzyłam się!…jadę dopiero za rok do Turcji…
ale jak na to patrze,to mogłabym wszystko porzucić i być tam na miejscu,teraz…
przecudnie!:)
Taka wlasnie jest Ankara! Swietnie to wszystko opisalas, ladne zdjecia. Uwielbiam to miasto i ciesze sie, ze mieszkam wlasnie tu. Podziwiam Cie za odwage podczas samotnej wyprawy do twierdzy ankarskiej – nieprzyjemnie tam i niebezpiecznie. Szkoda, ze wladze nie robia nic aby zadbac o te okolice, w koncu jedyne o wartosci historycznej w tym miescie. Zabraklo wycieczki do Atakule, skad mozna zrobic niezle zdjecia i w jej okolice – o wiele ladniejsze niz Kızılay. Ale to, jak sie domyslam, nastepnym razem i moze wspolnie ze mna ;-) Serdecznie pozdrawiam.
Przesliczne zdjecia- rozbudzasz zmysly !!!
Pozdrawiam cieplo
Marta
Comments are closed.