Wpadłam w jakąś przedświąteczną gorączkę i pętlę czasową – nagle okazało się, że dni mijają szybko, a leniwy grudzień w Alanyi zmienił się w wyjazdy to tu, to tam i zaraz trzeba się pakować na święta do Polski. Przy czym po raz pierwszy zamiast jednej walizki będziemy pakować dwie wraz z Królem Pomarańczy :) Relację z tego doniosłego wydarzenia na pewno przedstawię na blogu…
W planie mam całą górę notek, szkice są gotowe, ale nasze osiedlowe łącze w mieszkaniu w Alanyi, jak to darmowe, ma swoje minusy. W sezonie zimowym prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy wciąż tylko siedzą przy internecie – cóż, trzeba poczekać z ładowaniem zdjęć, piosenek i reklam na dogodniejszą okazję (pewnie już w Polsce).
Zanim to jednak nastąpi zdradzę Wam kilka ciekawostek z ostatniej podróży. Jak pewnie podejrzewają niektórzy, wyjazd do Ankary był związany z aplikacją Króla o wizę. Jako że wybraliśmy się samochodem była to doskonała okazja, by trochę sobie pozwiedzać. Albo odwrotnie: jechaliśmy samochodem właśnie po to, by wreszcie sobie pozwiedzać.
Dla mnie samej podróżowanie samochodem w Turcji to nowość. Zazwyczaj zarzucałam plecak i wsiadałam w komunikację publiczną. Zupełnie inaczej, o czym nie trzeba wspominać, podróżuje się też służbowo, z grupą. Wyjazd ten więc stanowił dla mnie źródło inspiracji i obserwacji. Niesłychana to też wygoda – och, po prostu wrzucasz torby do bagażnika nie martwiąc się o ich wagę i objętość, co za komfort :) Zazwyczaj z moich podróży wracałam z zakwasami od dźwigania, wciąż wymyślając nowe sposoby na spakowanie tej samej ilości rzeczy tak aby zajmowały jeszcze mniej miejsca i były lżejsze. Misja niemożliwa.
Samo planowanie podróży także wygląda zupełnie inaczej. Mając do dyspozycji cztery kółka można pozwolić sobie na więcej spontaniczności przy tej samej ilości czasu. Nie ogranicza nas rozkład autobusów, odległość od przystanku/dworca/lotniska. W ostatniej chwili – nie martwiąc się o konsekwencje – możemy zmienić plan zwiedzania, albo „zahaczyć” o coś, o istnieniu czegoś nie mieliśmy zielonego pojęcia.
Banały – przyznacie sami – natomiast dla mnie było to odkrycie i zupełnie nowa jakość.
Warto na koniec tego akapitu wspomnieć o sprawach praktycznych. Tak – benzyna jest droga – najdroższa w Europie! Cała reszta to same zalety: drogi tureckie jak już wielokrotnie na blogu pisałam są znakomite – dobre, gładkie nawierzchnie. Postoje przydrożne czyli tzw. „Mola tesisleri” to sprawnie działające zajazdy, gdzie zarówno zatankuje się auto, jak i skorzysta z czystych łazienek (do wyboru klozet lub toaleta 'na Małysza’), zje śniadanie czy obiad, wypije świeży cay :)
Wszelkie atrakcje turystyczne są zaznaczone na tablicach na brązowo. Łatwo do nich dotrzeć, a jeśli nie, na pewno pomogą nam życzliwi miejscowi, choć trzeba przyznać że ich odległości są chyba liczone w innych kilometrach. Zazwyczaj kiedy ktoś mówił nam, że mamy jechać jeszcze 5 kilometrów, okazywało się, że było to minimum 15. Ot, taki drobiazg :)
Pierwszy punkt – zaśnieżoną drogę i zaspy (relacja w poprzedniej notce) – przerobiliśmy już jadąc do Ankary. Wydawało nam się, że najgorsze za nami – ale ANKARA okazała się prawdziwym testem dla kierowcy. Choć na szczęście nie prowadziłam ja i raczej nigdy nie planuję prowadzić auta w stolicy.
Pierwszy raz byłam w tym mieście w 2010 roku na Wielkanoc i oczywiście przemierzałam je na piechotę. Pamiętam że porównałam Ankarę do Warszawy. Miasta, które ma opinię brzydkiego i brudnego, ale zyskuje przy bliższym poznaniu… Podtrzymuję tą opinię. Ankara – choć nie da jej się porównać do Stambułu – może się spodobać. Choć na pewno nie w takim klasycznym sensie. Nie jest ładna, oj nie. Tłok, brud, kopcące autobusy miejskie starego typu, które niczym malutkie dolmusze wciskają się wszędzie bez pytania i dania kierunkowskazu. Pomiędzy nimi spokojnie i bez pośpiechu przechodzący ludzie. Samochody, których zachowania nie sposób przewidzieć. Gecekondu, czyli dzielnice biedoty, w samym centrum miasta – ostatnio w wiadomościach wspominano o nich kiedy kawałek zbocza zsunął się ruinując kilka domków. Kicz, osypujące się tynki, bałagan reklamowo-informacyjny. Zaraz obok wzgórze Kale (Zamkowe) z zapierającą dech w piersiach panoramą miasta (gecekondu przeplecione nowoczesnymi wieżowcami). A u stóp wzgórza Muzeum Cywilizacji Anatolijskich – prawdziwa perełka – byłam pierwszy raz i polecam!!!
Ankara to miasto urzędników. Nie ma tam porywającego artystycznego klimatu i tego stambulskiego „hüzün”u, za to są niekończące się bulwary z co chwila innym ministerstwem, izbą, urzędem, ambasadą – duże, ciężkie budynki z masywnymi drzwiami i wielkimi napisami. No i uniwersytety – państwowe i prywatne. Pamiętałam ile, ale zapomniałam, w każdym razie jest ich sporo.
Kiedy po półtora dnia wyrwaliśmy się z Ankary w kierunku Kapadocji zrobiło się wreszcie spokojnie i pusto. Kapadocja zimą – wspaniały pomysł. Byłam w tym roku w lutym – kiedy wulkaniczne kominy przykryte były lekką warstewką śniegu. Teraz ośnieżone były tylko wulkany. Ale za to jak! Erciyes wyłaniał się dumny i wciąż nas kusił – oj, tak pojeździć na nartach!
Kapadocja jest idealna dla indywidualnych, lubiących chodzić własnymi ścieżkami turystów. Wszędzie można zejść z głównej drogi i po prostu chodzić sobie po skałkach, obserwując jak zmieniają się widoki. Bawiąc się wyobraźnią, zgadując co dany twór może symbolizować: czy to krokodyl, ptak, a może głowa olbrzyma? Po sezonie jest cicho, wpadają tylko co jakiś czas Japończycy, na których osobiście mogę się gapić godzinami. Albo Turcy, których z daleka poznawaliśmy po hałasie – jak grupę z urzędu miasta Beyoglu (Stambuł), z rozbrykanymi kobietami męczącymi przewodnika przy drzewku życzeń: Co to jest? Zawiązano chusteczki na gałązkach? Coś podobnego… /tu następuje pełne pogardy cmokanie/.
Poza kapadocką klasyka, którą (ze względów zawodowych) chcieliśmy zobaczyć i obfotografować na spokojnie, pojechaliśmy w mniej uczęszczane miejsca. To była prawdziwa przyjemność. Kompletnie zaskoczyło mnie podziemne miasto Derinkuyu, gdzie znajduje się nawet pięknie zachowana nisza kościelna z chrzcielnicą! Nieopodal miasta podziemnego stoi kościółek chrześcijański, niestety nieczynny, za to od razu obskoczyli nas małoletni przewodnicy, recytując z pamięci niestworzone historie o jego powstaniu z nadzieją na parę groszy bakszyszu :)
Odwiedziliśmy też Dolinę Ihlara, którą wszystkim polecać będę wraz z leżącym nieopodal miasteczkiem Selime a dokładnie Katedrą Selime wykutą w tufowych skałkach. Dolina Ihlara i znajdujące się w niej kościółki robią niesłychane wrażenie – i podejrzewam że latem, kiedy wszędzie jest zielono a palce nie kostnieją z zimna musi tam być jeszcze piękniej. Co prawda dla mojego organizmu człowieka z nizin :) wspięcie się z powrotem na górę po 340 schodkach było nie lada wyzwaniem, ale chętnie bym tam jeszcze wróciła.
Katedra Selime pojawiła się na drodze przypadkiem – przejeżdżaliśmy tam w drodze do wioski z wykopaliskami archeologicznymi Asikli Hoyuk. Okazało się, że na tym samym bilecie z doliny Ihlara można zobaczyć kompleks kościelny – wspiąć się na jego szczyt i podziwiać niemal idealnie równe stożki, które ponoć wystąpiły w „Gwiezdnych Wojnach”.
Pisać by można bez końca – także o tym czego się nie udało zobaczyć. Znów „uciekło” mi Słone Jezioro, na które czaję się i czaję od dobrych paru lat. Znane jest jako ostoja wodnego ptactwa, przede wszystkim flamingów ale także z pięknych plenerów – latem, kiedy jezioro robi się bardzo płytkie i można niemalże po nim chodzić. Mam nadzieję, że kiedyś wreszcie tam dotrę…
Na koniec, kiedy fizycznie i psychicznie przygotowaliśmy się już na powrót po ciemku przez znów zaśnieżone i zalodzone kręte drogi przez góry Taurus, ostatnia niespodzianka – po śniegu i lodzie ani śladu! Jechalismy powoli, wyprzedzani przez rozpędzone ciężarówki, bojąc się że nagle „zza zakrętu” wyskoczy nam zaspa – a tu nic i nic! Pogoda turecka znów nas zaskoczyła :)
I tak po pięciu dniach przygód większych i mniejszych wróciliśmy w jednym kawałku do Alanyi. Szok termiczny: bezcenny! 17 stopni to niemal upał po Ankarze i Kapadocji. Za to w alanijskim domu brakuje kaloryferów :)
/Poniżej: zdjęcie zrobione w Muzeum Cywilizacji Anatolijskich w Ankarze/
2 komentarze
oo, a już liczyłam, na to, że wreszcie zobaczę opis zdjęcia, które znalazło się wcześniej, też nie opisane:(, w tle na FB Alanya Online… choć domyślam się, że to pewnie z Muzeum w Ankarze.
co do różnego pojmowania km – przechodzi to, w przenośni i dosłownie, chyba każdy, kto zapytał Turka o drogę. ja nie zapomnę swojego spaceru w Stambule-od twierdzy Rumeli do Parku Emirgan (podane czas i odległość x 4… a chodzę bardzo szybko, co zostało mi jeszcze z czasów studiowania w Poznaniu:))
A przepraszam zdjęcie już opisuję – oczywiście masz rację jest z Muzeum Ankarskiego. Pozdrawiam :)
Comments are closed.