/Na zdjęciu: obiad w Aksu, o którym poniżej/
Po 2 miesiącach pobytu w Polsce wróciłam wreszcie do Turcji. Nie należę do osób tylko i wyłącznie ciepłolubnych, co Czytelnicy długoterminowi wiedzą nie od dziś. Lubię jak pada śnieg, jak leje deszcz, jak trzeba się ubierać w 3 swetry, ciepły płaszcz i buty z grubą podeszwą. Lubię przedzierać się przez śnieg, nawet jak kilka razy ląduję na czterech literach (co czasami mi się zdarza). A najbardziej po tym wszystkim lubię wracać do ciepłego mieszkania, ładować się na kanapę zaraz przy kaloryferze i pić pyszną herbatę z cytryną jednocześnie czytając gazety czy książki. Niniejszym było mi w Polsce bardzo dobrze ;)
Oczywiście pobyt w Polsce to nie tylko miło spędzany czas na leniuchowaniu czy imprezowaniu ze znajomymi, ale praca. Od jakiegoś czasu „moje miejsce pracy” może być wszędzie tam, gdzie jest mój komputer i w miarę szybkie podłączenie do internetu, nie spieszyło mi się więc zanadto do Alanyi. Nie było powodu (już nie mówiąc o tym że przecież Król Pomarańczy też zasiedział się w Polsce półtora miesiąca). Tym bardziej, że o ile w Polsce w domu jest ciepło, a na dworze zimno, o tyle w Alanyi – dokładnie odwrotnie ;)
W końcu jednak trzeba było wrócić. Po wytężonym i bezskutecznym poszukiwaniu biletów lotniczych w cenie nie rujnującej budżetu (tu uwaga: zimowa Turcja przeżywa jakiś wielki boom, bilety czarterowe z Niemiec, skąd latam do Antalyi, sprzedają się jak ciepłe bułki i dlatego niestety NIE MA póki co tanich połączeń – jak kiedyś), trafiłam w swoje tureckie wynajmowane „cztery kąty”.
Trafiłam, i – od razu rozpoczęłam spisywanie w głowie rozmaitych obserwacji. Okazuje się, że dwa miesiące to jednak trochę czasu – czasu pozwalającego zdobyć się na, jakże cenny dystans. Zazwyczaj moje pobyty w Polsce nie przekraczały 2-3 tygodni. 2 miesiące to już ciężki kaliber. Przez taki czas człowiek zdąży powrócić w całości do swojego świata i przyzwyczaić się do niego nie traktując go jako „wakacyjnej odskoczni”. Dodatkowo obserwacje na temat Polski i Polaków czynione przez K.P. podczas jego pobytu przypomniały mi o paru sprawach, o których już zapomniałam.
Delektowałam się więc swoją polskością czekając na czerwonych światłach, pijąc herbatę z tak zwanej „tytki”, spóźniając się na autobus tylko dlatego, że kierowca zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Chodziłam po sklepach i po mieście przez nikogo nie zaczepiana, zarówno przez naganiaczy z knajp, jak i facetów, którzy by gapili się na moją krótką spódniczkę. Zapinałam pasy w samochodzie bez większej refleksji, automatycznie. Rozumiecie – po prostu żyłam swoim polskim życiem nie myśląc, „jak to się robi” w Turcji.
I teraz ląduję w Antalyi. Ała. Pierwszy szok: słońce świeci, na niebie ani jednej chmurki, a w moich trepach do pół łydki i wiosennym płaszczu po prostu mi za ciepło! Pod koniec lutego! Skandal. Wiedziałam (pan kapitan w samolocie zapowiedział), że w Antalyi są 22 stopnie, ale nie dotarło to do mnie.
Wsiadam do samochodu, i orientuję się, że zapinanie pasów wygląda tutaj co najmniej dziwnie, no ale trudno – to przecież mój wybór.
Kolejna uwaga: jedzenie. Jadąc z lotniska do Alanyi mamy po drodze miejscowość, która zwie się Aksu. Słynie ona (nie wiem czy to sława wrodzona czy nabyta, stworzona, wykreowana) z dobrych przydrożnych knajp podających głównie köfte i piyaz. Pociekła mi ślinka. Usiedliśmy na powietrzu (rozumiecie, na dworze! Pod koniec lutego!), i grzejąc się w popołudniowym słońcu zjedliśmy wspomniane potrawy. Köfte, czyli pulpeciki z baraniego mięsa, podawane z przypieczoną cebulką i papryką na kawałku pide, które w jakiś cudowny sposób idealnie komponują się z piyaz’em – zimnym daniem złożonym z białej fasolki, cebuli, gotowanych jaj, krojonych pomidorów, zalanym białym sosikiem. Wprost uwielbiam piyaz! Do tego przyniesiono nam, wliczone w cenę dania: wielki talerz zieleniny (pietruszka, rukola i cytrynka do skropienia), pide (drożdżowe pieczywo, jeszcze ciepłe i polane tłuszczem), ayran (domowy, z pianką) i wodę. Na koniec pan kelner przyniósł kilka kawałków domowej (!) ciepłej, i niesamowicie chrupiącej baklawy. Aha, no i herbata też przecież była w cenie. Uderzyło mnie wtedy jak bardzo różni się europejski „serwis” restauracyjny od tureckiego. W Polsce gratis nie dostaniecie nawet szklanki wody, no chyba, że powiecie, że musicie wypić tabletki :)
O smakach nie dyskutuję – pyszna jest zarówno turecka kuchnia jak i europejskie czy polskie dania. Rzecz gustu – uwielbiam je po równo.
Kolejna obserwacja: herbatę najpierw dostał mężczyzna (czytaj K.P.), a dopiero potem ja. Drobiazg, na który pewnie zwracają uwagę tylko kobiety, ale jednak znaczący. W Polsce raczej nie miałoby to miejsca ;)
O ruchu samochodowym nawet nie ma co mówić, bo wszyscy wiemy o co chodzi.
Za to na stacji benzynowej panowie tankujący (bo w Turcji tankuje Wam benzynę specjalny pan i do tego umyje przednią szybę, a w Polsce trzeba biegać samemu :)), poczęstowali nas przepysznym pachnącym ogórkiem zielonym. Pewnie prosto z jakiejś okolicznej wioski. Mniam.
Ludzie? To też zwraca uwagę. Szczególnie, kiedy spojrzymy na mężczyzn (kobieca moda jest bardziej uniwersalna, choć przyczyny mogą też być i pewnie są dużo głębsze). W Europie (ogólnie, bo i w Polsce) mężczyźni ubierają się bardziej swobodnie, chcąc chyba zatrzymać upływ czasu. Nie chcą wyglądać poważnie, nudno, staro. Oczywiście uogólniamy, ale na ulicach widoczna jest pewna tendencja. W Turcji przeciwnie; zdecydowaną przewagę liczebną mają mężczyźni, którzy ubierają się poważnie. Koszule, marynarki, spodnie w kant, buty w czub. To są osoby w takim samym wieku, a wyglądają na dziesięć lat doroślejszych niż nasi polscy koledzy! Widać to choćby po samych sklepach. Męskie sklepy w Turcji to tzw. elegancja-francja, niekończące się rzędy koszul, marynarek, spodni, krawatów. W Polsce z kolei najpopularniejsze są dżinsy, sportowe buty, jakiś sweterek czy bluza, i kolorowy t-shirt. Są to dwa kompletnie odmienne światy, dwa różne pojmowania tego, czym jest styl czy elegancja, choć bardziej chodzi tu chyba o różne podejście do życia w ogóle. Mam wrażenie jednak, że po plecach 25 czy 30-letnich „elegancików” z Turcji depczą już nowocześni młodzieńcy na modłę europejską (takich jest więcej np. w Stambule), i że kolejne pokolenie będzie już wyglądać inaczej. Nie wartościuję tutaj (nie trzymam ani jednej, ani drugiej strony). Może porównywane przeze mnie rejony: Turecka Riwiera vs. jedno z większych polskich miast, tak naprawdę nie powinny być porównywane, bo faktycznie są innymi światami?
Dotarłam do domu. Kompletna zmiana krajobrazu od grudnia. Dwie wolne działki nieopodal, które były ostoją zieleni w mojej dzielnicy pełne są teraz pyłu, koparek i innych dziwnych bytów. Powstają kolejne domy mieszkalne, a może hotele? Każda wolna przestrzeń w tym mieście zostaje zabudowywana. Żadne drzewko i krzaczek nie mają racji bytu. Liczy się tylko kasa. Przykre, zważywszy na to, że Alanya i okolice, będąc w całości zabudowane blokami pełnymi tak zwanych „luksusowych apartamentów” jakoś nie narzekają na nadmiar kupujących. Niektóre mieszkania stoją puste miesiącami – podaż zdecydowanie przewyższa popyt. Ale przeciętny Alanijczyk, domorosły inwestor, nadal jest pewien, że to on właśnie ubije na nieruchomościach interes życia ;)
Muszę już kończyć, bo powinnam wybrać się do skarbówki. Dlaczego? Przywiozłam sobie z Polski nowy telefon, a ponieważ chcę go używać z turecką kartą SIM, muszę dokonać słynnej procedury rejestracji. Kiedy rejestrowałam telefon w 2007 roku szłam po prostu do salonu swojego operatora, płaciłam 5 lir, dawałam do skserowania paszport i moją książeczkę pobytu (ikamet), i już. Od ubiegłego roku Republika Turcji także postanowiła na tym niewątpliwym interesie zarobić. Idzie się więc do skarbówki, płaci 115 lir (!!!), a następnie kieruje do wspomnianego operatora, który za symboliczną (jak mi powiedziano w salonie) kwotę 25 lir finalizuje rejestrację telefonu. Prawdziwy rozbój w biały dzień – teoretycznie ma to zapobiegać kradzieżom telefonów, ale cierpią na tym jak widać Bogu ducha winni obcokrajowcy. W Turcji jednak (a na pewno Alanyi i okolicach) pokutuje takie przekonanie, że obcokrajowiec to przecież ma dużo kasy, bo przecież w innym razie do Turcji by nie jeździł, prawda?
No więc nie ma co marudzić.
PS. Na pociechę powiem Wam, że właśnie padał deszcz.
6 komentarzy
Ale mi się tęskno zrobiło za tymi klimatami!!! PS. W Krakowie mamy dziś czysto „antalyjską” pogodę! Pozdrawiam
W przypadku dwumiesięcznego zaniku słońca w centrum Polski, czytanie tej notatki było przeogromnym bólem. Jak miło, że jednak słońce nadal istnieje, mam nadzieję, że wkrótce wróci także tutaj. :)
Jednak. Biznes ponad wszystko. Oby między tymi zimnymi (tylko teoretycznie) murami znajdzie się również miejsce dla drugiego człowieka.. :)
Oj Skylar!Ale mi smaku narobiłaś!!!
Żeby się odegrać to powiem, że od wczoraj w Polsce mamy wiosenne słoneczko, które aż zaślepia wpadając do nas przez okna :) Najbardziej korzystają z tego nasze zwierzaki leniwie wylegując się w słonecznych promieniach :)
Skylar a z jakiej strony rezerwujesz bilety na loty czarterowe z Niemiec? Wybieram się pod koniec marca do Polski (Alanya-Kraków) i właśnie szukam najtańszych opcji. Na razie ok. 1500 zł za lot Antalya – Berlin – Kraków… trochę sporo :-/ może udałoby mi się z Twoją pomocą znaleźć coś tańszego?
Madera a Ty w Alanyi jesteś? Czy my się znamy? :)))
strasznie drogi ten podany przez Ciebie lot. Zerknę i zobaczę, może coś lepszego znajdę (mam mój firmowy system rezerwacyjny + wyszukiwarki internetowe). Odezwij się na priv jak chcesz ;)
PS. Zerknęłam i faktycznie Kraków ciężko, ale może Katowice by Cię urządzały? Jest Antalya-Dortmund-Katowice za 125€ na 24.03
Comments are closed.