/Antalya – w takiej Turcji wylądowałam po raz pierwszy; fot. Autorka/
Historia z gatunku niesamowitych. Z Asią mailowałam już od dłuższego czasu. Jeszcze zanim wymyśliłam projekt Tur-Tur. Kiedy już postanowiłam wcielić go w życie to ona była pierwszą osobą, z którą się spotkałam, i to w Alanyi. Rozmawiało nam się długo i ciekawie, nawet zrobiłam zdjęcia – ba – wrzuciłam jedno na Facebooka aby zapowiedzieć, że „już wkrótce”… A potem porwały mnie jakże dobrze znane rwące nurty pracy i obowiązków.
Obiecanki zostały obiecankami, z Asią mailowałyśmy od czasu do czasu, tekst się nie pojawił – a to ja nie miałam czasu, a to ona. Aż tu nagle dzisiaj dostałam przepięknego maila i postanowiłam od razu go opublikować. „Spóźniony” tekst projektowy pokazał mi bowiem jak niesamowite zaskoczenia przynosi życie. Kiedy widziałam się z Asią była życiowo w zupełnie innym momencie niż teraz. Po naszym spotkaniu jej losy potoczyły się inaczej, niż miały – na to jednak wygląda, że takie życiowe niespodzianki są najlepsze. A teraz już dość wstępów – poniżej jej tekst:
/zdj po lewej: Joanna podczas naszego spotkania, Alanya, 2012/
Na przekór temu, że jestem katoliczką w nie-katolickim kraju, zacznę nieco teologicznie. Na początku był Tarkan. A potem długo, długo nic. Znienacka artysta ten wtargnął na polskie kanały muzyczne w 1999 roku, by towarzyszyć mi i moim przyjaciołom podczas zabawy sylwestrowej na koniec millenium. Zapowiadany wówczas koniec świata nie nadszedł, ale Tarkan został jednym z mych ulubionych piosenkarzy, choć nie rozumiałam słowa z jego piosenek. Muzyka kogoś tak kolorowego podnosiła na duchu w pochmurne dni. ‘Poznanie’ Tarkana było jednak tylko, lub aż, iskrą zapalną. Nie zaczęłam się interesować ani jego krajem, kraju mieszkańcami, polityką, geografią, a moje koleżanki przeżywały istne tortury, słuchając Tarkana zawodzeń. Kilka lat później moja przyjaciółka poznała swojego obecnego męża – Turka. Tym samym, było mi dane poznać jej wybranka, jego znajomych i rodzinę oraz bliżej przyjrzeć się ich kulturze, i językowi. Ich wesele w Polsce, ale z tureckimi akcentami i gośćmi z Anatolii, było dla mnie poważniejszym stopniem wtajemniczenia w szeroką rozumianą tureckość. W polskich sklepach zaczęłam szukać tureckich słodyczy i, wreszcie, tłumaczyć piosenki Tarkana. Zaznaczę, że był on wciąż jedynym Turkiem, jaki mnie wówczas interesował :) Po prostu nie był to jeszcze ‘ten’ moment, nie te realia, które dziś mnie w Turcji trzymają.
Obecnie mam męża Turka i od grudnia nieprzerwanie mieszkam z nim w Stambule. Jak do tego doszło? Moja droga do Turcji była bardzo długa i wyboista. Tureckie strzały Amora uparły się nie tylko na moją przyjaciółkę, ale i siostrę. Mieszkamy obie w tym samym mieście, co czyni emigrację na pewno przyjemniejszą. Jak to w tureckich rodzinach bywa, zeswatano nas, bo mąż mojej siostry jest kuzynem mojego męża :) Poetycko rzecz ujmując, on jako jedyny sprawił, że kotwica mojego statku utkwiła na dobre w dnie morza. W tym wypadku jest to Marmara :) Do tego momentu chodziłam po tym świecie dość krętymi ścieżkami.
Czemu wybrałam Turcję? Po studiach, zgodnie z ich kierunkiem, rozpoczęłam pracę jako dziennikarz. Pracując w zawodzie kilka dobrych lat, nagle odczułam, że choć to kocham, to jednak świat tak mocno mnie do siebie przyciąga, że nie mogę mu już dłużej odmawiać. I tak, mieszkałam dość długo w Anglii, kilka miesięcy w Niemczech, udało mi się zobaczyć kawalątek Afryki i kilka europejskich miast, zostając w nich dłużej lub krócej. W rodzinie byłam tą, która definitywnie nie może sobie znaleźć miejsca w życiu. Prawie zostałam stewardessą. Kiedy moja siostra poznała swojego obecnego męża kilka lat temu, zaczęłam regularnie odwiedzać Turcję. Najpierw jej południe, turystycznie. Potem Stambuł, rodzinne miasto mojej połówki. Mieszkałam tu kilka miesięcy dwa lata temu, by potem zawitać jeszcze kilkakrotnie.
Stambuł i Turcja są jedynymi miejscami na mojej liście, do których tak często przyjeżdżałam w tak niewielkich odstępach czasu. Nie szukałam tu męża, coś innego mnie tu ciągnęło, bo właśnie między jedną, a drugą wizytą, przeprowadziłam się z powrotem do rodzinnej Ustki, potem do studenckiego Gdańska, Niemiec i znów do Turcji. Biorę udział w tym Projekcie, bo kocham Turcję. I nie jest to miłość – rykoszet od miłości do męża.
/widok z Wieży Galata, Stambuł, fot. Autorka/
Na początku myślałam, że Turcja opętała mnie, wykorzystując znaną od wieków drogę – przez żołądek. Ale dziś częściej niż kebap wybieram zrobienie domowych pierogów. Więc to też nie do końca kuchnia, choć ta jest wyjątkowo aromatyczna. Mówi się, że kocha się za nic. Mimo, że życie codzienne w molochu, jakim jest Stambuł, potrafi z człowieka wyssać wszystkie soki, gdy ten próbuje w godzinach szczytu wrócić z pracy do domu, banalnie rzeknę, że to miasto ma w sobie ‘to coś’. Może widok mostów wiszących nad Bosforem o świcie i o zmroku. Może śmiesznie tani, zawsze świeży balik ekmek. Może restauracje raki z muzyką na żywo, świetnie bawiący się ludzie, niekoniecznie tę raki spożywający. Może zdrowe, organiczne produkty regionalne. Niesamowita przyroda. Urzeka miłość Turków do Turcji, tureckiej muzyki, kuchni, wszędobylska, powiewająca na wietrze, turecka flaga, Turków sentymentalne westchnienia, niekiedy tęskne, za osmańskimi lub ataturkowymi czasami, choć na pewno niektórzy z nich nie lubią czasem swojego kraju. Ja sama potrafiłam pięknie narzekać na Polskę, by dziś sprowadzać do Turcji literaturę naszych wieszczy narodowych i zaciągać męża do muzeum Mickiewicza na Beyoglu. Nigdy fanką polskiego folkloru nie będąc, namówiłam mego lubego, by wziął sam u siebie dzień wolny i zabrał mnie do Polonezkoy na festiwal. Bo to, że bardzo lubię Turcję nie znaczy, że nie kocham Polski. Wielokulturowość jest pstryczkiem czekającym na każdego emigranta, czy nam się to podoba, czy nie. Na szczęście, jak widać, w Turcji można z powodzeniem obcować z wszelaką kulturą. Turcja to kraj wielu tradycji, z trzęsącymi się dolmusami, bardzo nowoczesnymi autobusami i najlepszymi liniami lotniczymi w Europie. Kraj tureckich lokant i greckich restauracji, gdzie tłucze się talerze, w ramach akompaniamentu do kolacji, kurdyjskiego śpiewania na Istiklal w Stambule. Może samo życie w dużym kraju i mieście daje w pewnym sensie poczucie siły, choć z drugiej strony potrafi je odebrać. Może gdyby nie było tu mojej rodziny i męża, wybrałabym inny kraj. Może.
Co do minusów życia gdziekolwiek, każdy ma inny punkt odniesienia, wypracowany na podstawie dotychczasowych doświadczeń, marzeń, błędów. Dlatego trzymam się tego, że o religii, upodobaniach politycznych i gustach innych ludzi nie powinno się nigdy, przenigdy dyskutować, jeśli nie są to nasi bardzo bliscy znajomi. Nikogo nie obrażać, by samą nie być obrażaną. Być tolerancyjną, otwartą. Jak inaczej Polka, w ciągu 30 lat swojego życia 30 razy świętująca Boże Narodzenie mogłaby odnaleźć się w muzułmańskim kraju? To tak, jak próbować wymieszać olej z wodą. Bez wskazywania na to, kto w tej metaforze olejem, a kto wodą jest.
Wiele szkodliwych dla Turcji stereotypów krąży po tym świecie. Sama nie wiem, czy je przytaczać, bo tym samym, wywołam je, a wraz z nimi negatywne skojarzenia, o których nie chcę mówić, ujrzą światło dzienne po raz kolejny. Napiszę więc to, jaka jest ta Turcja, jaką ja znam, ludzie, z jakimi mi przyszło żyć. Bez dochodzenia do tego, że może gdzieś indziej jest gorzej lub lepiej, inaczej, bardziej lub mniej konserwatywnie. Podejście wydaje mi się sensowne, bo czy nie powinno się zabierać głosu w każdej sprawie tylko na podstawie własnych przeżyć, mówić tylko i wyłącznie za siebie? Powiem więc, jak mi się w tej Turcji żyje.
Mąż ogląda ze mną filmy o tematyce religijnej, żartując, że szerzę chrześcijańską propagandę, ale ogląda. Także animowane bajki o Św. Mikołaju. Do ślubu poszłam w białej sukni ślubnej, choć babcia była pewna, że ‘Araby’ wymagają czarnej. Nie zakrywam głowy, chyba że wdziewam kask – jeżdżąc na motorze na bliższe i dalsze wycieczki. Mój luby kocha polską kuchnię i, do tej pory, nie przywiązał mnie do niczego, wychodząc z domu do pracy. Moja teściowa jest życzliwą osobą, choć mieszka może dwieście metrów od nas, nie odwiedza nas czasem przez kilka tygodni i nigdy nie grzebie mi w szufladach (co czasem słyszy się o tureckich teściowych). Moje niektóre sąsiadki chodzą w ‘chustkach’, inne mają tak krótkie sukienki, że nie wiem, czy to jeszcze sukienka, czy już bluzka. Póki co, nikt mnie nie zaczepił, nie okradł i nie napadł na ulicy. Ani w domu. Zaczepia mnie tylko mąż. Mam w domu Koran. Nie oceniam Islamu na podstawie zasłyszanych treści, dzięki czemu nikt z mego grona nie ocenia mojej wiary. Byłam z moim mężem – muzułmaninem, w kościele. Kilka razy i nigdy woda święcona nie wyparowała z tego powodu. Większość z otaczających mnie kobiet (Turczynki i Polki), ma tak dobrych i tolerancyjnych mężów, partnerów, jak ja. Niektóre singielki – Turczynki są bardzo konserwatywne i równie szczęśliwe, inne zaś maja mamy, które nie zabraniają im się malować, imprezować i szukać męża, tudzież chłopaka. Moja rodzina, która była w Stambule i Turcji już kilkakrotnie, planuje ponownie nas tu odwiedzić. Dzięki temu, znajomi zaczynają wierzyć, że można ten kraj zobaczyć i wrócić z niego cało, do czego ja także przekonuję ich już od kilku lat.
Turcy są tolerancyjni i na pewno tego mogą się od nich nauczyć Polacy. Podziwiam ich, że raczej nigdy nie liczą czasu, choć tyle tracą go stojąc w korkach. Nie wiem, czy za kilka lat wciąż będę ‘fanem’ Turcji, ale na miesiącu miodowym, kilkaset kilometrów od Stambułu, pod koniec tęskniłam już. Coś musi być w tym stambulskim ayranie ;) Dla tych, co by jednak nie tęsknili, dodam, że bilety krajowe są tak tanie, że można w jeden dzień polecieć i wrócić z przeludnionego Stambułu na południe kraju bez popadania z tego powodu w długi. Ot, taki kolejny plus. Potrafię dostrzec te pozytywy, choć z drugiej strony, jestem bardzo świadoma tureckich niedociągnięć. Dla Polaków mogą to być niedociągnięcia, dla Turków jest to standard. Dla przeciętnego Somalijczyka nasze standardy mogą być patologią lub ekstrawagancją. Jak świat szeroki, tak inny. Naiwnie wierzę, że Turcja nie wyrządzi mi krzywdy. Na szczęście składa się także taki właśnie naiwny optymizm. Mówi się, że tam Twój dom, gdzie Twoje serce. I łóżko, na którym śpisz. Mam więc dwa solidne powody, by tu zostać. A nie zostałam w Turcji, bo wybrałam sobie tureckiego męża. Zostałam, bo wcześniej wybrałam Turcję. Mój mąż jest więc tym drugim, ale akurat taki układ bardzo mu pasuje :)
Joanna
/na zdj. Autorka w Fethiye/
9 komentarzy
Ladna historia. Powodzenia.
Dziękuję i rówież życzę powodzenia
Piękna historia! Pozdrawiam i życzę powodzenia w każdej dziedzinie życia ;)
Dzięki i wzajemnie, wszystkiego dobrego :)
W zeszłym tygodniu wróciłam z bardzo krótkich wakacji z Turcji. Odmieniły mój pogląd na ten wspaniały i wyjątkowy kraj. Zafascynowali mnie ludzie i ich kultura. Zadziwił mnie fakt, że są tak bardzo negatywnie nastawieni do Unii bo u nas mówi się, że to oni chcą do Unii. Prawda jest inna, Stara Unia z Angelą na czele pazernie czeka aż wchłonie Turcję i zrobi z niej swoją kolejną kolonię. To wspaniały kraj i świetnie, że mogę dzięki Twojemu blogowi poznać o nim więcej.
pozdrawiam,
Ania
Prawdziwa bajka :) …I żyli długo i szczęśliwie … – życzę takiego zakończenia ;) coś mi się wydaje, że tak będzie.
Dziekuję, oby się spełniło :)
Pięknie, po prostu pięknie napisane :)
Widzę, że nie jestem osamotniona w swojej „odtarkanowej” sympatii do Turcji. ;)
Mnie bardziej urzekła muzyka, brzmienie języka niż artysta. Skutek jednak taki sam. :D
Pozdrawiam i tęsknotę przemycam. :)
Comments are closed.