/na zdjęciu autobusy miejskie na Malcie – to znaczy ich poprzednie wcielenie. Aktualnie służą do zabawiania maltańskiej młodzieży: coś w rodzaji „disco busa” do jeżdżenia po mieście i hałasowania, kiedy wspomniana młodzież na przykład ukończy liceum/
Być może fakt, że na wakacje wybraliśmy sobie kraj z tak fatalnym systemem komunikacji miejskiej, ma jakiś głębszy sens. A, bo ja tak lubię tworzyć różne teorie ;) Gdyby nie te autobusy, czekanie na nie, dojazdy wszędzie tak długo, znoszenie fochów kierowców, skrzypiące drzwi i okna (a te autobusy są nowe, pamiętajmy!), być może nie zaczęłabym się zastanawiać – stojąc któregoś razu na przystanku – dokąd ja się do jasnego diaska spieszę?
Król Pomarańczy przyjechał tutaj trochę pod innym kątem (o tym w jednym z następnych wpisów), więc on ma co robić. Z kolei ja korzystam z przywilejów bycia wolnym ptakiem i zwiedzam, a w dniach wolnych (czytaj: kiedy dopieką mi maltańskie autobusy lub zbyt silny wiatr) nadrabiam zaległości w tak zwanym komputerze.
A propos, w komputerze zaległości są chyba zawsze, szczególnie kiedy siedzi w nim praca. Też tak macie?
Wracając jednak do przerwanego wątku – mimo wcześniejszych obietnich składanych nawet tutaj na blogu, na początku pobytu na Malcie stworzyłam sobie plan zajęć i punktów do zwiedzania. Bo przecież przedstawicielka branży turystycznej nie może inaczej – wszystko musi być obfotografowane, obejrzane, objechane i potem grzecznie opisane na blogu lub w dzienniczku. Po dwóch tygodniach takiego biegania naprzemiennie z frustracją, kiedy czegoś mi się nie udało zrealizować, w mieszkaniu przyblokowało mnie przeziębienie i powiedziało „A guzik”. Szczęśliwie (!) zbiegło się to z zepsuciem pogody na Malcie.
Dygresja: Pogoda na Malcie w miesiącach zimowych
Czyli coś o co wszyscy pytają. Otóż moi drodzy Czytelnicy, niewiele się to różni od Alanyi, a mianowicie. Kiedy przylecieliśmy było pięknie. Słonecznie, ponad 20 stopni, wiaterek i owszem idący od morza, ale nie zimny. Odważni Brytyjczycy (oj ma się ten post-imperialny luz) w klapkach, krótkich galotach, t-shirtach i do tego, co by nie było tak nieprzyzwoicie, chustka lub szal albo nonszalancko przewieszona przez ramię kurtka. Ba, zanotowałam nawet wygrzewające się w kostiumach damy na plaży (zaraz przy znaku zakazującym opalania topless; wyobraziłam sobie taki znak na Riwierze – ależ by była sensacja).
Lokalsi po ludzku, w długich spodniach i płaszczykach siedzą w knajpach skierowani jak kwiaty w kierunku światła.
Po jakimś czasie nastąpiło załamanie pogody i znów było jak w Alanyi: deszcze, nawet ulewne, burze, gwałtowne ochłodzenie (nawet do 10 stopni!) Ponieważ jednak Malta ma dość poszarpaną linię brzegową i sporo uroczych zatoczek w których sławy show businessu mają swoje jachty, nie dochodziły tutaj atrakcje w postaci dzikiego szumu morza i wysokie fale, znane mi z południowej Turcji. Facebookowe grupy dla ekspatów zamieszkających Maltę (do których dołączyłam z ekspackiego poczucia jedności) przestrzegały przez ulewami i mini-powodziami. Jak się później dowiedziałam od Polki – mieszkanki Malty od kilku lat, którą miałam przyjemność poznać, w pewnych rejonach zazwyczaj nawet niewielki deszcz kończy się przemianą ulic w rzeki, i to nawet całkiem niedaleko. Wtedy zrozumiałam po co te wysokie krawężniki, które dość utrudniają poruszanie się po i tak już wąskich uliczkach (zastawionych śmieciami, bowiem na Malcie chyba nie istnieje coś takiego jak przydomowy śmietnik, toteż śmieci wystawia się w workach przed drzwi domów, nokautując w ten sposób Bogu ducha winnych przechodniów).
Ponieważ na Malcie o górach czy innych wzniesieniach można tylko pomarzyć (zależy kto – ja niziny lubię), wiatr idący od morza hula sobie po tej całkiem niedużej jak wiemy wysepce i właśnie to zjawisko możemy określić czymś wyraźnie wyróżniającym klimat Malty. A wiatry bywają zwodnicze.
Koniec listopada przywitał mnie więc opatuloną w kocyk i popijającą herbatę z miodem i cytryną, oglądającą Travel Channel. Prawie jak w domu (jedynie w telewizorze mówią po inszemu). A mówiąc o domu pora na kolejną dygresję.
Dygresja Kolejna: Budownictwo i mieszkania maltańskie
Domy maltańskie kojarzą mi się praktycznie od samego początku z domami Maroka czy Syrii, które miałam przyjemność oglądać. Podobnie jednolita kolorystyka, budulcem jest od wieków kamień wapienny, który dobrze trzyma chłód. Niewielkie okna i balkoniki od ulicy, a w środku ewentualne balkony-tarasy czy dziedzińce (np. ogródkowe). Malowane na kolorowo okna i drzwi z masywnymi kołatkami. Potem okazało się, że wiele mieszkań ma w sumie podobny układ, którego głównym elementem jest długi korytarz z odchodzącymi od niego pomieszczeniami. Zaskoczeniem przebijającym wszystko jednak było odkrycie, że mieszkając na pierwszym czy drugim piętrze budynku można mieć okna z sypialni, kuchni czy łazienki wychodzące na… bardzo blisko znajdującą się ścianę, co przywodzi na myśl klimaty więzienne, a i to tak, jeśli macie szczęście. Bo jeśli nie, to w ścianie są okna do sąsiada, z którym można wymieniać codzienne ploteczki bez potrzeby wychodzenia z domu.
Taka architektura powoduje, że w pokojach jest dość ponuro i ciemno, a co za tym idzie chłodno. Dołóżmy do tego marmurowe lub kafelkowe podłogi. Podejrzewam więc, że latem jest tutaj rozkosznie schować się w zaciszu domu – może i nawet klimatyzacja nie jest bardzo potrzebna (w wynajętym przez nas mieszkaniu jest tylko jedna w salonie, który znajduje się od słonecznej strony i ma duże okna i balkon, ale to jakieś 2 kilometry korytarzem od sypialni i łazienki). Natomiast w zimie bywa, że na dworze jest dużo cieplej niż w domu!
Z kolei każde wspomnienie o klimatyzacji czy dogrzewaniu w rozmowach towarzyskich włącza alarm pod hasłem „Rachunek za prąd”. Niewątpliwie obcokrajowcy tutaj mają wyraźną traumę na tym punkcie, tym bardziej że do niedawna taryfy rozliczania za prąd były wyższe dla cudzoziemców niż dla Maltańczyków. Zdaje się (o ile moje ekspackie fora nie kłamią) zmieniło się to ledwo kilka dni temu.
Na szczęście wszystko co złe kiedyś się kończy: kiepska pogoda, deszcz, przeziębienie, oraz ta notka na blogu. Skylar wyzdrowiała dość szybko i znów uruchomiła wewnętrzny motorek nastawiony na tryb maltańskiego zwiedzania… i po kilku dniach straciła zupełnie głos. Było to po pieszej wycieczce ze Sliemy do Valetty (!) a potem już autobusem do tzw. Trzech Miast. Jak to mówią, było to ostrzeżenie numer dwa, którego postanowiłam nie ignorować i zwolnić tempo także w szerszym sensie.
Mówiąc już tak serio, czasem najlepszym zwiedzaniem jest usiąść z maltańską ekspatką na lampce wina i porównywać absurdy tutejsze i alanijskie. Albo wybrać się do rybackiej wsi tylko po to, żeby dobrze zjeść, nie zwracając uwagi na listę najlepszych knajp w Tripadvisor. Albo zgubić się całkowicie w krętych uliczkach i przypadkiem odkryć jedną z najpiękniejszych dzielnic/miasteczek wyspy, gdzie za każdym zakrętem czaił się nowy widok będący idealnym kadrem do kolejnego zdjęcia. A nawet i usiąść na przystanku obok piątki krzykliwych maltańskich dziewcząt i przez kilkanaście minut intensywnie i bezwstydnie podsłuchiwać ich język, starając się zrozumieć choć słowo poza twardo wymawianym „oorrrajt” (all right)
Oczywiście nie zmienia to faktu że w parę miejsc jeszcze muszę koniecznie pojechać ;)
Ale postaram się zrobić to w o l n i e j.
Podróżowanie to jednak prawdziwa sztuka. Takie podróżowanie, w którym jednocześnie jest czas na refleksję i samego siebie.
Dobranoc Państwu.
4 komentarze
Dwie osoby sa już chętne do piwka/kawki turtur-blogowej :) Termin obojętny. Dopasujemy się.
Wow, super, to już dwie? Poczekamy aż ustali się ekipa i wybierzemy termin :)
ach to tureckie jedzonko, aż zrobiłam się głodna :) Pomysł ze spotkaniem w Poznaniu świetny Skylar! Jestem chętna, proponuję 28 lub 29 grudnia :)))
Witam. Prowadzisz bardzo fajny blog. Ciekawe i interesujące wpisy, wciągnęłam się w czytanie :-)
Pozdrawiam
Comments are closed.