/Na zdjęciu: Skylar pływająca w luksusach, rok 2013/
A dzisiaj, dla odmiany, trochę o mnie :)
We wspominkowych notkach z okazji 9-lecia pobytu w Turcji (i bloga jednocześnie) cytowałam wciąż moje wytrzymałościowe wyczyny w czasach, kiedy byłam rezydentką. Relacjonowałam styl mojej pracy, anegdotki z turystami, stresy i radości. Kiedy cofniecie się do tych wcześniejszych wpisów, także z sezonów 2007-2011, gdy nie pracowałam już dla świętej pamięci „mafijnych tureckich biur podróży”, czy też „kołchozów”, jak je nazywaliśmy, tylko rozwijałam swoją 'karierę turystyczną’ w cywilizowanych polskich biurach, tematyka się powtarza. Wciąż euforie naprzemiennie z depresją, nieprzespane noce na lotniskach naprzemiennie z pięknymi miejscami i wrażeniami, których dostarczała mi moja praca. Motywem przewodnim była jednak myśl, że – nie wiem jak inni – ale ja, dość przyznam naiwnie, byłam tu przede wszystkim dla Turcji, i dla tej pracy z ludźmi, którą jednocześnie się kocha, a jednak też czasem nienawidzi. Dla przypomnienia możecie przeczytać sobie wpisy które tagowałam jako „Ciężkie życie rezydenta” . Kiedy dziś do nich wróciłam, czytając niektóre relacje przed oczami stawały mi niektóre wydarzenia, na blogu tylko wspomniane, a w prawdziwym życiu przeżyte z właściwą prawdziwemu życiu intensywnością i… przyznam szczerze, zastanawiam się jak czasami dawałam radę ;)
A potem nagle te wszystkie wpisy się skończyły, bo oto szanowna Skylar postanowiła zrobić tak zwany myk i przejść na swoje (czytaj: otworzyć własne biuro). I wiecie co? Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że przestałam pisać o tym, jak mi się teraz pracuje i żyje, i zaczęłam opowiadać o tym, co neutralne. Mówiąc krótko uruchomiłam sobie tryb autocenzury. Wydawało mi się, że tak muszę. Bo przecież jakbym nagle zdała Wam relację z tygodnia mojego życia „na swoim”, kiedy ledwo miałam siłę ustać na nogach, i narzekałabym na a) wredną konkurencję, b) brak pieniędzy c) walki ze współpracownikami i kontrahentami d) ogólnie trudne życie – to ktoś 'mądry’ zaraz stwierdziłby: „Ale o co Ci dziewczyno w ogóle chodzi? Chciałaś być na swoim, to masz, i nie marudź”.
Tymczasem nie wiedzieć kiedy, od momentu kiedy przeszłam na to osławione „swoje”, mijają już 3 lata, wkroczyłam w rok czwarty. Tamten rok 2010/2011 był w ogóle przełomowy, zbiegły się różne wydarzenia: wydanie książki, 5 lat w Turcji, otworzenie biura, osiągnięcie dojrzałego wieku 30 lat :)
W komentarzach od tego czasu zaczęło się pojawiać więcej krytycznych wpisów – cóż, przestałam się podobać, zmieniłam tematykę i styl z trzpiotki na nieco poważniejszą, przeżywałam swoje życiowe problemy, które tylko delikatnie sugerowałam (lub nie) na forum, mówiąc krótko żyłam życiem dorosłego człowieka – niestety, ach, niestety!
Czasami dużo bym dała, żeby zostać taką „wieczną rezydentką”, pracować sezonowo, mieszkać w wynajętym przez firmę mieszkaniu, jeść hotelowe posiłki, oddawać ciuchy do pralni, spacerować godzinami po Alanyi i robić zdjęcia, pić w barach zniżkowe drinki „dla guide’ów”, po sezonie wracać do domu, do mamy, na kilkumiesięczne wakacje. Wtedy to sobie można narzekać na pracę, nie miało się zbyt dużej odpowiedzialności, zawsze można było zwalić winę na system, na masową turystykę, na szefów w Polsce, a przede wszystkim na kryzys, a najważniejsze, że tematy do pisania się nie kończyły :)
No ale wszystko się zmieniło. I wiecie co? Teraz właśnie chciałabym Wam w paru zdaniach (choć znając życie…:)) opowiedzieć o tym, jak mi się w Turcji pracowało na początku tej nowej drogi, i jak się pracuje po 3 latach. Tym bardziej, że w międzyczasie okazało się, że po pierwsze, dorobiłam się etykietki tej, co to wielką karierę robi i mianowicie zadziera nosa (i na przykład ograniczyła swoją liczbę znajomych), albo tej, której chłopak nie puszcza (gdzie nie puszcza, to nie wiadomo, ale na pewno nigdzie, jak to turecki chłopak), i że generalnie mnie wykorzystuje do robienia biznesów, a podsumowując tej, która na wycieczkach zrobiła już taką bajeczną kasę, że obecnie zajmuje się liczeniem pieniędzy, nowymi inwestycjami w mieszkania i jachty i ogólnie lansowaniem się.
Będąc moimi czytelnikami, i dodatkowo ludźmi normalnymi i zdrowymi psychicznie wiecie, że normalny człowiek nie powinien się takimi tekstami przejmować tylko robić swoje.
Niestety.
Blogerzy z powołania, do których i ja się zaliczam, mają taką cechę, która kiedyś (tadam!) była właściwa ogólnie artystom i ludziom twórczym (ale sobie teraz pojechałam!) A mianowicie – przejmują się. Obdarzeni w delikatną konstrukcję psychiczną zbudowaną na życiowych traumach, porażkach i przemyśleniach neurotycy jedną plotkę potrafią rozgryzać godzinami, zastanawiając się co miał na myśli ktoś, kto coś napisał. Cóż… schorzenia tego nie można uleczyć, można je tylko zaleczyć ;)
Kiedy teraz czytam w starych wpisach te przepychanki w komentarzach i swoje tłumaczenia, przypomina mi się ta cała adrenalina i stres związany z blogowaniem, ochota na rzucenie wszystkiego w kąt i wypasanie owiec gdzieś na tureckich halach, z dala od przekleństwa zwanego internetem. Z drugiej strony bez bloga nie poznałabym wielu wspaniałych osób, nie przeżyłabym tylu cudownych chwil – w ogóle życie byłoby tu zupełnie inne. To blog i jego popularność dały mi siłę do działania na własną rękę i to dlatego postanowiłam tak działać – z natury będąc osobnikiem niezależnym, nie lubiącym pracować wedle cudzych wytycznych. A po trzecie: osiągając trzydziestkę uświadomiłam sobie, że po prostu potrzebuję pieniędzy i tzw. życiowej stabilizacji. Nie chciałam całe życie pracować jako rezydentka, zmieniająca faceta w zależności od kraju w którym aktualnie bym pracowała, mieszkając kątem u mamy, wciąż jak nastolatka, nieodpowiedzialnie, krótkowzrocznie a jednocześnie łatwo i przyjemnie, bo od takiego życia można się uzależnić. Uległam więc namowom Króla Pomarańczy, który obdarzony jest zmysłem prawdziwie biznesowym, i skoczyłam z nim w przepaść, którą przede mną otworzył.
Początki
Początki, jak to początki, były jednocześnie piękne i straszne. Pięknie było móc wszystko kreować od zera, i czuć ten powiew wolności; oto nie jestem już zdana na to co zadecyduje „szefostwo” tudzież „dział sprzedaży”. Mogłam sezon w Turcji rozpocząć wtedy, kiedy ja uznałam to za stosowne, i zrobić to, co zawsze chciałam – realizować własne wycieczki, według własnych pomysłów. Piękne było wymyślanie logo, wyglądu strony, pisanie tekstów i sloganów, ogólnie ta cała działalność kreatywna, która właściwie jest moim ukochanym zajęciem. Straszne było to, co wiązało się z papierami i formalnościami. Pozwolenie na pracę, naloty policji (po otrzymaniu tzw. „kabli” od konkurencji, że 'na dzielnicy’ pojawiła się jakaś nowa Polka co to sprzedaje wycieczki). Straszna była świadomość, że znajomi z branży nagle przestali chcieć się ze mną spotykać. Bali się przyjaźnić z koleżanką, która teraz, „pracuje w ulicznym biurze” (mogliby być posądzeni o to, że swoich turystów „przekazują” mi). Telefon milczał. Poza tym ciężko było się ze mną jakoś umówić: długo nie było nas stać na pracowników-pomocników, pracowaliśmy nakładem własnych sił. Od 8-9 rano, do północy. Bez dni wolnych. Całe szczęście, że nasze mieszkanie było w tej samej dzielnicy co biuro – raz-dwa razy w tygodniu brałam rower i uciekałam na dwie godziny na osiedlowy basen, zanurzałam po czubek głowy by się schłodzić; pierwszego sezonu nie było nas stać nawet na klimę w biurze ;) Czasem w trakcie tych ucieczek udawało mi się nawet zrobić pranie i nieco ogarnąć zakurzony dom, ale częściej odbierałam nawet w toalecie telefon od turystów albo od Króla, który mówił: „Właśnie przyszli do biura turyści, czekają na ciebie”. Brałam więc ekspresowy prysznic, ubierałam to, co było pod ręką, i pędziłam z powrotem, mając się prawie ochotę rozpłakać.
A propos Króla: wszystkim tym, którzy uważają, że praca w rodzinnej firmie to taka fajna rzecz, zalecam puknąć się w głowę. Nie zliczę ile razy się kłóciliśmy, ile razy ja już opuszczałam go i całą Turcję i prawie pakowałam walizki, ile razy on też rzucał wszystko i zostawiał mnie i jego brata na kilka godzin żeby dojść do siebie (a wtedy my dwoje się kłóciliśmy, ha ha). Kiedy ja się obrażałam, wybuchałam płaczem, potem zamykałam komputer, przed którym siedziałam zwykle po 15 godzin dziennie, wsiadałam w dolmusza do centrum Alanyi, szłam do kawiarni na wielkie ciastko i mrożoną kawę i starałam się wrócić do równowagi. Zazwyczaj tego samego dnia lub najpóźniej następnego – działało się coś (sympatyczni turyści, udana wycieczka, dobra sprzedaż – a najchętniej wszystko razem) co powodowało że wszyscy naprawialiśmy atmosferę, przepraszaliśmy się i paliliśmy turecką fajkę pokoju w biurze.
A za jakiś czas od nowa :)
Kryzys tożsamości po turecku
Przyznam szczerze, że żaden problemowy turysta (których na szczęście nie miałam wielu), nie dał mi w kość tak bardzo jak świadomość, że dla niektórych osób mieszkających czy pracujących w Alanyi stałam się osobą „drugiej kategorii”. Oto zamiast lansującej się rezydentki spędzającej czas przy zimnych drinkach w dyskotekach była domorosła „biznesłuman” harująca po łokcie – kurczę, wszystko fajnie, ale czemu nie zajęłam się jakąś neutralną branżą jak np. sprzedaż ciuchów, kosmetyków, prowadzeniem restauracji, tylko musiały to być te „cholerne wycieczki”? No cóż – moja odpowiedź jest jedna – wybraliśmy to, na czym znamy się najlepiej i co po prostu kochamy.
Równało się to za to społecznemu wykluczeniu, podwójnemu, i trochę na własne życzenie. Nie podobało mi się towarzystwo ekip z innych „ulicznych biur” tureckich, mieszanina typów i charakterów spod ciemnej gwiazdy, z których praktycznie żaden nie był w Kapadocji czy Pamukkale, a turystykę wybrali dla kasy i/lub panienek. Z kolei świat, do którego wcześniej należałam – rezydentów i pilotów – stał się jakby zbyt daleki, bo oto byłam tak nielubianą konkurencją, „kradnącą chleb” przyzwoitym ludziom. Jakby skończyły się tematy do rozmów. Mówiąc krótko zostaliśmy z K.P. bez przyjaciół i znajomych, bo woleliśmy trzymać się z dala od zawistników i nieżyczliwych, co nazwano właśnie „zadzieraniem nosa”.
Na szczęście nie miałam zbyt dużo czasu na martwienie się, wciąż będąc zapracowana po uszy. Co jakiś czas tylko adrenalina skakała mi wyżej, a to walcząc z internetowymi spamerami którzy próbowali zniszczyć naszą stronę czy zablokować skrzynki e-mail, albo oczernić na forach turystycznych, a to witając się po raz kolejny w danym sezonie z policją, która otrzymawszy donos od kogoś z konkurencji musiała po raz kolejny sprawdzić, czy aby nie pracuję nielegalnie. Prawdopodobnie starałam się od tego jakoś ochronić wmawiając sobie nienawiść do Alanyi i czując się w tym mieście coraz gorzej.
Po prawie 3 latach życia z tą nienawiścia do Alanyi mogę powiedzieć, że mi przeszła – ten kryzys mam już za sobą i nauczyłam się z nim radzić ;)
Skylar usiadła na czterech literach
Jeśli chodzi o samą pracę, to najtrudniej było mi przestawić się na mniej aktywny tryb życia. Aktywny fizycznie. Skończyły się wyjazdy na moje ukochane lotnisko, czekanie na samoloty – z powodu czego (choć wiem że brzmi to absurdalnie!) w ogóle zajęłam się pilotowaniem. Skończyło się bieganie po hotelach, jeżdżenie na wycieczki. Zaczęła się typowa praca biurowa: maile, telefony. Czynności wymagające skrupulatności i dobrej organizacji. Na początku popełniałam sporo błędów, wciąż myliły mi się ceny, nie umiałam przeliczać euro na dolary i odwrotnie, nie pamiętałam godzin wyjazdów na wycieczki. Pracując jako rezydent człowiek zajmował się maksymalnie ośmioma-dziesięcioma hotelami, w których miał turystów. Tymczasem w biurze internetowym turystów mamy rozsianych w kilkudziesięciu czasami hotelach – jakoś nie wiedzieć kiedy nauczyłam się gdzie jest jaki hotel, w jakim regionie, ile minut potrzeba aby przejechać z jednego do drugiego i w związku z tym jaką godzinę zbiórki przekazać turystom.
Drugą ważną sprawą okazała się różnica w odbieraniu telefonu. O ile wcześniej w czasach rezydentury dźwięk telefonu oznaczał „strach” że coś jest nie tak (brak pokoi w hotelu, upicie, pobicie, awantura, reklamacja itp.) o tyle teraz dźwięk telefonu był sygnałem, że jest klient na nasze usługi.
To, co zdecydowanie w nowej pracy jest na plus, to oczywiście brak odpowiedzialności za te wszystkie hotele, samoloty, opóźnienia, niemiłą panią pilot, biuro polskie które zmieniło godziny lotu albo i lotnisko, i tak dalej. Miło jest zajmować się wycieczkami i tylko za nie ponosić odpowiedzialność; trzeba przyznać, uczucie dość komfortowe. Oczywiście turyści nadal dzwonią, ale jest to już inny rodzaj telefonów. Często korzystają po prostu z naszej wiedzy, mając świadomość że mieszkając tutaj jesteśmy w stanie więcej doradzić niż często zielone świeżynki-rezydentki (do których przecież i ja się zaliczałam więc wiem jak to jest nic nie wiedzieć ;)).
Ostatnią ważną różnicą okazało się „bycie podłączonym”. Jako że, jak dobrze wiemy, klient nasz pan – Skylar cały sezon spędza niniejszym przypięta do rozmaitych urządzeń elektronicznych. Jak nie do laptopa, to do telefonu. Nic nie ma prawa być rozładowane czy wyłączone. A w telefonie wszystkie możliwe numery do hoteli, kontrahentów, notatki – bo a nuż ktoś będzie do mnie dzwonił i pilnie czegoś potrzebował, jak akurat jestem w domu o 23.30 i staram się odpoczywać. Noszę ze sobą zawsze dwa telefony, w każdym po dwie karty sim… Bywają i zgłoszenia o 7 rano z zamówieniem jakiejś wycieczki „na za trzy dni”, które każą mi się zastanawiać dlaczego turyści wstają tak wcześnie na wakacjach (ja zazwyczaj jestem jeszcze w łóżku) :) Zawsze też taszczę swój „analogowy system rezerwacji” w postaci grubego kalendarza ze wszystkimi zapisami, namiarami i listą chętnych włącznie z numerami komórek (nawet na plażę), który po sezonie wygląda tak, jakbym go, jak to mówi moja Mama, wyjęła psu z gardła.
To, co lubię w tej pracy najbardziej
… jest jednocześnie tym, co najbardziej mnie w niej wkurza. W porównaniu do rezydentury, gdzie (mimo wszystko!) wiele spraw było wiadomych z wyprzedzeniem, prowadzenie własnego lokalnego biura to totalnie wolna amerykanka. I jednocześnie wprost genialna szkoła kreatywnego, elastycznego myślenia i działania od razu oraz wieloczynnościowo. To lubię! To mnie pobudza!
Jako rezydenci mieliśmy obowiązek rozliczać się z wycieczek i ostatnie zapisy przyjmować o 18. W niezależnym biurze lokalnym zapisy przyjmujemy nawet do 23.00 (a zdarzyło się i później, bo turystom zależało, żeby koniecznie pojechać następnego dnia na wycieczkę!). Wtedy też bukuje się autobus na odpowiednią ilość miejsc – okazuje się, że to możliwe, choć bywa i trudne, jeśli liczba zwiększa się lub zmniejsza drastycznie (zazwyczaj jednak bukujemy autobusy wcześniej). Składa się zamówienia w restauracjach, u kontrahentów (np. w firmie raftingowej czy jeepowej). A potem o czwartej nad ranem budzi nas sms od turystów, że mają „zemstę sułtana” (albo kaca) i wycieczkę musimy przesunąć na dzień następny.
I co?
Przesuwamy.
Choć czasem trzeba anulować, i wtedy nie jest już fajnie, kiedy wiemy, że nieobecność czterech osób dość drastycznie rozwala nam budżet zaplanowanej wycieczki – np. do Kapadocji… Ale cóż – takie ryzyko wpisane w system pracy.
Z kolei jeśli chodzi o wielozadaniowość, to nauczyłam się jej w takim stopniu, że czasami ciężko mi już skupić się tylko na jednej rzeczy. Jednocześnie odpisując na maile od turystów rozmawiam przez telefon z kolejnymi, do tego macham już do tych, którzy przyszli do biura, że za chwilę do nich podejdę. Owszem teraz, kiedy po paru latach pracy pozwoliliśmy sobie na otworzenie drugiego lokalu i zatrudnienie pracowników, wygląda już to lepiej. Ale wcześniej bywały dni, kiedy całe biurko zasłane miałam małymi karteczkami z rezerwacjami, numerami telefonów i nazwiskami, i nie potrafiłam sobie przypomnieć żadnej z tych osób, tylko mechanicznie wpisywałam do systemu żeby niczego zapomnieć (choć czasami i tak zapominałam). A co gorsza, jako „operator” biura internetowego wielu z moich turystów w ogóle nigdy nie widziałam, czego zazwyczaj mi szkoda, bo trafiam na wspaniałych ludzi.
Najśmieszniejsze, że z racji, że wielu zainteresowanych trafia do biura między innymi także przez tego bloga, wydaje im się, że wszystkim zajmuję się sama – także jeżdżeniem na wycieczki. Nie wiem jak wtedy miałabym wszystko ogarnąć :) Co gorsza, myślą tak nawet niektóre moje znajome mieszkające w Alanyi! Kiedy dodacie do tego plotkę o Skylar przeliczającej pieniądze (oszczędza, bo przecież wszystko robi sama!) tworzy się wizja jakiegoś robota, który chyba nie śpi i nie je całą dobę, tylko pracuje, pracuje, i dla odmiany pracuje.
Owszem, z jedzeniem bywało ciężko. W starym biurze kilka razy prawie „zeszłam” z głodu – jedzenie stało na stole, przygotowane miłościwie przez Króla, który także i w tej kwestii wspierał mnie i wspiera bez wyjątku. Niestety nie miałam czasu nic zjeść, wciąż zajęta turystami, i potem samotnie konsumowałam zimne dania.
Konsekwencje
W czwartym roku takiej działalności niewiele się zmieniło, choć błędy popełniane w poprzednich trzech sezonach wiele nas nauczyły. Bo oczywiście błędów było sporo! Jednym z nich było mieszanie życia prywatnego i pracy, co dla mnie i K.P. jako pary było automatyczne, ale jednocześnie najgorsze. Obecnie pracujemy w odrębnych pokojach i każdy posiada swoje „zabawki” i „obowiązki”. Wydaje nam się, że dzięki temu jakże bystremu rozwiązaniu jeszcze kilka lat ze sobą wytrzymamy :)
Po ostrych walkach z konkurencją, którą były zarówno wściekłe biura polskie, jak i wściekłe biura lokalne, dorobiłam się też twardszej skóry. Wiele rzeczy bardziej mnie teraz już bawi, niż wkurza, choć niezmiennie sporo rzeczy po prostu boli. Np. kopiowanie moich tekstów ze strony, głupie plotki, albo wyścigi, które urządzają niekiedy turyści, wysyłając smsa z prośbą o kontakt do trzech biur, w tym do nas, i czekając kto pierwszy się odezwie, co uważam za niefajne bardzo.
Ale tego uczucia już chyba nie zmienię, jako urodzona neurotyczka ;)
Mimo, że wciąż wyjście z pracy na caaaaały dzień wolny jest praktycznie nierealne i zdarza się rzadko, zazwyczaj wracam choćby pod wieczór a i tak od rana czuję się jakoś dziwnie (wyrzuty sumienia). Etapy pracoholizmu miałam już jako rezydentka, a teraz jest jeszcze gorzej ;) Trudno Wam będzie uwierzyć, że ideę wolnego dnia dla mnie i K.P. wywalczyłam niemalże jak lwica, i trochę wbrew sobie – wiedziałam, że bez wolnego choćby pół dnia w końcu oboje skończymy w wariatkowie, a jednocześnie sama czułam się jak jakiś leń i leser, który ma czelność w niedzielę pójść na plażę albo pospać do południa.
Nie zdziwicie się więc, że skoro zabrałam się za odczarowywanie rozmaitych szemranych opowieści i mitów o tym jak się robi niejaką karierę turystyczną za granicą, finał będzie taki, jak w przypadku przedsiębiorców polskich i wszędzie indziej na świecie: harówka, harówka, harówka – i jeszcze raz, powiedzmy to głośno i wyraźnie: harówka.
A do tego jeszcze: samotność w tej harówce (na szczęście samotność we dwoje, zawsze coś). A luksusy, bogactwo, wymarzony jacht, własne cztery kąty i lans na mieście w sukienkach bez pleców – jeszcze (mam nadzieję) przede mną i K.P. :)
I jest coś jeszcze. Kiedy mam gorsze dni i zastanawiam się (jak zwykle) nad zmianą państwa, miasta, zawodu, owocu, koloru i marki samochodu :)) – zawsze wtedy trafiam na takich turystów, dla których w ogóle to wszystko się robi. Spędzam z nimi sporo czasu na uroczej pogawędce, albo odbieram przemiłego maila z podziękowaniem, albo z wycieczki wracają nasi piloci, zadowoleni z ciężkiego ale sympatycznego dnia z grupą, albo tak jak dzisiaj, turysta wykrzykuje przez telefon: „Proszę przekazać tej pani od bloga, że jest w dechę babka” – i wtedy to ja mogę fruwać po prostu, i do tego fruwania zabieram K.P. i całą ekipę z mojej pracy, i naprawdę może i jestem spocona, zmęczona i głodna, tęskniąca za Polską, martwiąca się o chorą Babcię, a do zapłaty ZUSy i kredyty – kiedy ja wiem, że naprawdę warto. I że całość tej zabawy zawdzięczam samej sobie, niezawodnemu K.P. a także bliskim osobom, które zdecydowały aby z nami w tę przepaść – skoczyć.
I tak to w skrócie wygląda. A teraz już muszę kończyć, bo pora nadeszła tak zwanej „wieczornej operacji”. Czyli wspomniane organizowanie, zamawianie, uklepywanie, ewentualne zmienianie i informowanie. Jutro wolne. To znaczy nie całe – do wczesnego wieczora, bo dłużej bez pracy nie wytrzymam tak ją kocham przecież :) Juhu!
10 komentarzy
Jak zwykle Skylar świetny, wciągający wpis. Przeczytałam jednym tchem :)) Proszę tak dalej i więcej, więcej, więcej…
No jak tak bardzo prosisz :)
W końcu nie jestem sam, który prosi o więcej :)
Pierwszy raz trafiłam na tego bloga, a ten wpis tak mnie wciągnął, że jutro zabiorę się za te wcześniejsze. Wspaniała strona!
Bardzo fajne wspomnienia, od 4 lat czytam Pani bloga i trzymam kciuki za powodzenie biznesu.To, co smutne to rzeczywiście brak wsparcia na miejscu w Alanii, co niestety jest odczuwalne dla każdego i co we mnie także wzbudzało negatywne odczucia wobec tego miejsca. Na szczęście z punktu widzenia turysty Alania jest piękna i urzekająca. Pozdrawiam z mało letniej Polski, ale już niedługo….mam nadzieję do zobaczenia!
Pozwól, że trochę humorystycznie odniosę się do cytatu:
A luksusy, bogactwo, wymarzony jacht, własne cztery kąty i lans na mieście w sukienkach bez pleców – jeszcze (mam nadzieję) przed nami :)
Kurcze, aby zobaczyć KP w sukience bez pleców gotów jestem już teraz przylecieć :D
:)))))
Oj,niezly kolowrot,czyli tak zwany mlyn- ale pasja i mlodosc moga to wszystko udzwignac. Trwajcie tak dalej, duzo zdrowka!
A te wspomnienia znow nadaja sie na ksiazke. Wiec…?
Super notka:)
Miło widzieć Was razem!
Pozdrawiam serdecznie i proszę ………przyślij nam tutaj do PL troszkę słońca ;)
Comments are closed.