W niedzielny poranek zamiast wylegiwać się do południa w łóżku – jako że to mój dzień wolny – postanowiłam tym razem, i dla odmiany, zrobić coś pożytecznego. Jak pewnie wiecie tego dnia w Turcji odbywały się pierwsze w historii bezpośrednie wybory prezydenckie. Poszłam więc do lokalu wyborczego; dzięki mojej tureckiej koleżance pracującej na co dzień w sądzie, a podczas wyborów w jednej z komisji, wkręciłam się do roli blogerki-reporterki. Moim celem głównym było zobaczyć na własne oczy czy to prawda, że na tureckich wyborach jest tak duża frekwencja. Bo o tym że jest, czytałam wcześniej i słyszałam, ale aż się wierzyć nie chciało. Oto w tureckich wyborach zazwyczaj uczestniczy ponad 80-90% uprawnionych do głosowania, kiedy w Polsce możemy mówić o jakiejś połowie!
Dobrych parę lat temu obywatelom do oddania głosu znaczono mały palec tuszem, aby można było na ulicy odróżnić głosującego, od nie-głosującego, na szczęście z tego jakże mądrego rozwiązania zrezygnowano, a frekwencja nadal wysoka! Doszłam więc do błyskotliwego wniosku, że przyczyną nie jest już strach (jakikolwiek i przed czymkolwiek) ale raczej wewnętrzna wiara w to, że po prostu na wybory iść trzeba.
No i poszli.
Upały niemiłosierne, ponad 33 stopnie, wilgotność jakieś trzy razy tyle ;) – wsiadłam na rower, żeby mieć chociaż przewiew, i pojechałam do szkoły podstawowej, z której niecierpliwe smsy już słała koleżanka.
Przed budynkiem: ruch. Młodzi, starzy, bogaci, biedni, zwolennicy i przeciwnicy wciąż mijali się na schodach do szkoły. Całe rodziny, kobiety w chustkach i bez chustek, faceci z tespihami w dłoniach i młodzież nowoczesna. Witając się, pozdrawiając, życząc sobie (w domyśle: swoim kandydatom i Krajowi) wszystkiego dobrego.
Sebile powitała mnie mówiąc, że szkoda że jestem teraz, w południe, bo jest mało ludzi.
– Mało ludzi?! – niemal wykrzyknęłam, stojąc w zatłoczonym korytarzu.
– Tak, jakbyś przyszła wieczorem… to nie mogłabyś się przecisnąć. Zresztą chyba w te wybory jest mniejsza frekwencja… – i dodała konspiracyjnym szeptem – w marcowych wyborach parlamentarnych były tłumy niesamowite i nawet wybuchały kłótnie!
– Jakie kłótnie? – zapytałam głupio.
– No o to, kto ma rację!
Na początek zostałam przedstawiona kilku osobom, których nazwisk, jako reporterka-blogerko-amatorka, oczywiście zapomniałam zapisać. Dowiedziałam się za to, że komisje składają się z minimum 5 osób, z których jedna jest urzędnikiem państwowym, natomiast pozostałe są członkami obecnych w parlamencie partii. Moja znajoma reprezentowała CHP, natomiast inny kolega, którego mi przedstawiła, był z AKP. Z każdym z nich ucięłam sobie małą pogawędkę, między innymi o zeszłorocznych protestach w Parku Gezi. Panowie słusznie stwierdzili, że media zachodnie bardzo jednostronnie i krzywdząco traktują Turcję, nie starając się pokazać szerszej perspektywy problemów w tym kraju, a tylko powtarzając utarte slogany. Ale mniejsza o politykę, obiecałam sobie, że tego tematu poruszać nie będę ;)
Jedna z komisji w niepełnym składzie (akurat nie było w niej żadnego głosującego) wyglądała na przykład tak:
Na tablicy przeuroczy napis z numerem komisji wyborczej. Państwo raczyli sobie żartować, że będą sławni – kiedy usłyszeli, że zdjęcie robię dla polskich czytelników. Pytali o to, dlaczego jestem ciekawa wyborów, musiałam więc się przyznać, że staram się zrozumieć wysoką frekwencję w Turcji. Kiedy powiedziałam, że w Polsce głosujących jest dużo mniej, jeden z panów powiedział, że przecież u nas jest tylko 38 milionów obywateli, a w Turcji samych uprawnionych do głosowania jest 52 miliony.
Logika tego argumentu była nie do odparcia! :)
Następnie przeszłam za moją przewodniczką do jej komisji (która w tureckim nazywa się sandık czyli dosłownie skrzynka), w którą na czas wyboru zamienił się pokój nauczycielski. Tutaj, jak się okazało, urzędnik tej komisji nie zgodził się na fotografowanie, mogłam więc zrobić jedynie zdjęcie pleców wszystkich, pod światło, jak tu:
A następnie została mi przyniesiona herbatka, którą piłam jednocześnie obserwując ludzką wyborczą różnorodność. To, co mnie uderzyło, to brak odświętnego charakteru wydarzenia. Większość przychodzących wyglądała bardzo codziennie, zwykła, wygodna lub niedbała odzież, niektórzy wręcz w klapkach. Być może źle pamiętam (niestety dawno nie byłam na wyborach polskich z powodu mojej bytności za granicą) ale w Polsce chyba bardziej się z tej okazji stroimy… a może ma to związek z samą symboliką niedzieli, która dla Turków oznacza jedynie dzień wolny od pracy i nic ponadto, a dla nas – jednak – coś więcej?
Jeśli ktoś z Was miał okazję obserwować wybory w innych miastach, proszę o komentarze, bo druga moja teoria jest taka, że niedbały strój jest jednak typowy dla małego miasteczka o wiejskim rodowodzie, jakim jest Alanya.
Powyżej lista wyborców przypisana dla danego sandıka. Obwody i komisje, jak i u nas, są podzielone wg adresów. Przy okazji można sprawdzić gdzie dokładnie mieszka sąsiad i jakie jest jego prawdziwe nazwisko i data urodzenia – w Turcji dane osobowe jeszcze nie są pod ochroną ;)
Wyborcy po wejściu do pokoju pokazują kimlik, czyli turecki dowód osobisty, podpisują się na liście, otrzymują kartkę z trzema kandydatami na prezydenta (z ich zdjęciami i nazwiskami), a potem „za zasłonkę” oddać głos. Szybko i bez ceregieli.
Wieczorem o 19.00 komisje zostały zamknięte i rozpoczęło się liczenie głosów. Niespodzianek nie było; wygrał już w pierwszej turze obecny premier Recep Tayip Erdoğan uzyskując prawie 52% głosów. Na drugim miejscu uplasował się kandydat wspólny kilku opozycyjnych partii, pan Ekmeleddin Ihsanoğlu zdobywając 38%. Natomiast pierwszy kurdyjski kandydat na prezydenta, pan Selahattin Demirtaş, zebrał 9% głosów. Rozkład głosów nie był także zaskoczeniem: Turcja centralna, tzw. Anatolia, wybrała obecnego premiera. Kandydat opozycji zwyciężył w regionach nadmorskich, zarówno na południu jak i zachodzie oraz w uniwersyteckim mieście Eskişehir. Z kolei kandydat kurdyjski zdobył duże poparcie w regionach południowo-wschodnich, gdzie Kurdowie mieszkają.
Przewidywana przez moją koleżankę z komisji niższa niż zwykle frekwencja okazała się prawdą, według aktualnych danych wyniosła 77%, być może z powodu okresu wakacyjnego, a być może z powodu chęci bojkotowania wyborów przez niektórych przeciwników Erdoğana. I tak robi to na mnie wrażenie.
W Alanyi co prawda większą ilość głosów zdobył Ihsanoğlu, ale i tak wieczorne ulice naszej metropolii należały do fanów zwycięzcy, którzy – jak to Turcy mają w zwyczaju kiedy się cieszą – przemierzali miasto wzdłuż i wszerz wszelkimi pojazdami trąbiąc i powiewając flagami.
PS. Warto na koniec dodać, że zgodnie już z wieloletnią tradycją, w dniu wyborów została zakazana sprzedaż alkoholu, co jest kolejnym przyczynkiem do tego aby uważać, że w Turcji podejście do faktu wyborów jest nieco bardziej poważne niż u nas. Po wyborach udałam się na plażę mając ochotę na zimnego Efesa jednocześnie obawiając się, że mi nie sprzedadzą. Ale przecież kurort jest kurort! A obcokrajowiec – obcokrajowcem. Niniejszym więc moje popołudnie wyglądało tak:
3 komentarze
A co to za plaża?
Kleopatry
Bardzo interesująca notka, a frekwencji wyborczej i poczucia obywatelskiej powinności można Turkom tylko pozazdrościć 77 %. U nas w Polsce po 1989r. o ile mnie pamięć nie myli chyba nigdy nawet nie zbliżyliśmy się do takiego wyniku
Comments are closed.