Pogoda piękna – już od rana 17-18 stopni, słońce. Niedziela, pierwszy dzień lutego. Siedzenie w domu w taki dzień wydaje się wręcz nieprzyzwoite, postanowiliśmy więc z K.P., jego bratem i dziewczyną udać się na śniadanie w góry nieopodal Alanyi. Dotychczas z Królem robiliśmy takie wycieczki kilkukrotnie, ale zazwyczaj oznaczały śniadaniowe rozczarowanie (paradoksalnie w rejonie Alanyi, w którym przecież o pyszne naturalne produkty spożywcze nietrudno, w restauracjach często trafić można na te słabej jakości, z których dania sprzedawane są nieadekwatnie drogo). Tym razem jednak H. zagwarantował, że trafimy w dobre miejsce, które sam przetestował.
Aby się tam dostać trzeba było przejechać samochodem niemal 20 km z alanijskiej obwodnicy w głąb gór Taurus. Temperatura w samochodzie z początkowych 17 stopni powolutku się obniżała by pod samą knajpką osiągnąć … 10 :) Przydały się kurtki a chłód był orzeźwiający i dość 'polski’. Czuć, że jeszcze wyżej spadł śnieg (zresztą po drodze widać było ośnieżony szczyt).
Trafiliśmy do restauracji w klimacie agroturystyki. Jak na miejsce na stosunkowym odludziu, okazało się pełne alanijczyków celebrujących niedzielne śniadanie. Pośrodku lasu stoi drewniana chata urządzona w prostym „góralskim” stylu. Sala ogrzewana kominkiem i piecem dawała przyjemne ciepło, a świeże dania dymiły zachęcająco. Wybór spory – naliczyłam ponad 30 rozmaitych potraw w formie bufetu, poprzez śniadaniową klasykę jak sucuklu yumurta (jajka na kiełbasce), podsmażane pieczarki, biber dolması (faszerowana papryka), sigara börek czy su böreği. Były też świeże warzywka jaki np. zapiekane pomidory. Do tego kilka rodzajów pieczywa; żadne nie przypominało typowej taniej tureckiej „buły” i specjał z Antakyi, biberli ekmek (jak się okazuje właściciel i kucharz pochodzą stamtąd). Wspaniałe sery, oliwki, dżemy – wszystko produkowane na miejscu. No i nielimitowane ilości herbaty. Trzeba przyznać, że z trudem wstałam o własnych siłach ;)
Po śniadaniu zrobiliśmy leniwy spacer po okolicy, a potem „pofrunęliśmy” z powrotem do Alanyi. Poniżej kilka kadrów, które dadzą Wam więcej pojęcia jak wyglądała ta okolica i o jakie fruwanie chodzi ;)
Pyszności…
Alanya u stóp niedzielnie rozciągnięta.
„Organiczny” dżemik można sobie zakupić na wynos.
Rustykalne klimaty.
Tu też ;)
Pora na odwiedziny baranków w „mini zoo” ;) Podejrzewam że niektóre z nich mają wkład w lokalną produkcję serów.
Czyż nie urocza?
Nowatorskie ujęcie marketingowe. Reklama menu na drzewach, bardzo „eko” ;)))
(przy okazji: na drzewie widać także nazwę restauracji, nazywa się Park Orman Restaurant i polecam ją szczerze i bezinteresownie).
Jako typowy mieszczuch zachwycałam się także kuniem, choć pozostałam w bezpiecznej odległości…
Zbliżyłam się za to do Little Pony ze „szkoły małych kucyków” :))
Zapierające dech w piersiach widoki podczas powrotnej jazdy do Alanyi.
No i klasyczna fotka z panoramą wybrzeża.
Skylar buszująca w zbożu i wzmocniona śniadaniem nabrała niezwykłych umiejętności…
I do domu postanowiła polecieć na własną rękę!
4 komentarze
cudnie :-) Chciałabym kiedyś też jadać niedzielne śniadania w takich okolicznościach :)
bezwzględnie polecam :))
Góry mam każdego dnia, ale tureckiego jedzenia brakuje mi bardzo :-)
No ładny odlot…Ciekawe, co tam było w tym dżemiku…;)
Comments are closed.