Gdzie jestem? W Australi… :)
Australia to jedno z moich dziecięcych marzeń. Zawsze pociągały mnie podróże, siedziałam z nosem w książkach podróżniczych (choć generalnie muszę się przyznać, że po prostu pochłaniałam każdą książkę, jaką dopadłam), ale istotny był fakt, że w Sydney mieszka siostra mojego dziadka, która wyjechała tam po wojnie. Z kolei kiedy miałam jakieś 10 czy 11 lat, moja kuzynka z rodzicami także znalazła się w Australii. Co za pożywka dla wyobraźni! To czatowanie na telefon przy okazji świąt, kiedy pytało się za każdym razem z taką samą ekscytacją: „To która jest u was teraz godzina?!”
Kiedy miałam 15 lat dostałam na imieniny prezent, na którego punkcie oszalałam: książkę „Na zachód od Alice Springs” autorstwa Robyn Davidson. Być może słyszeliście o niej przy okazji premiery filmu „Tracks” z Mią Wasikowską i Adamem Driverem w 2013 roku – będącego właśnie ekranizacją książki. Jest ona pamiętnikiem młodej dziewczyny (rzecz dzieje się pod koniec lat 70.), która decyduje się przebyć samotnie australijski outback (pustynną, centralną część kraju) na wielbłądach. Historia prawdziwa choć niewiarygodna: Robyn najpierw pracowała w Alice Springs ucząc się obcowania z wielbłądami, a potem ruszyła w kilkumiesięczną podróż w kierunku Oceanu Indyjskiego. W międzyczasie stała się popularna w Australii jako „Camel Lady”, nawiązała współpracę z National Geographic – możecie spojrzeń na piękne zdjęcia, które zrobił jej fotograf (a późniejszy partner) Rick Smolan:
[tutaj więcej zdjęć prawdziwych i z planu filmowego i zwiastun filmu]
Dla mojej nastoletniej wyobraźni taka historia to było Coś! Przeczytałam książkę wiele razy, znałam całe akapity na pamięć, a dziś – jest ze mną tutaj, w Australii, podczas mojej wymarzonej podróży. Tak na marginesie: zdziwicie się, ale nadal nie obejrzałam jeszcze filmu „Tracks”! Po pierwsze – jak to ja, boję się rozczarować (książka jest dziennikiem podróży, świetnie napisanym, co na pewno ciężko przełożyć na język obrazu), po drugie – czekałam na ten właściwy moment. Myślę że wkrótce wreszcie się do obejrzenia zabiorę, z kieliszkiem australijskiego wina w ręce, właśnie gdzieś tu, w Australii, aby dopełnić ten cykl, który rozpoczął się ponad 20 lat temu.
Jak więc znalazłam się w Australii? I to razem z Królem Pomarańczy?
Nie przejmując się, że zabrzmi to trochę a la blog o rozwoju osobistym pomieszany ze stylem Paolo Coelho powiem tak: czasem naszym życiem kierują zbiegi okoliczności, którym nadajemy sens (taki, jaki nam pasuje), a później określony kierunek. Tej wiosny było kilka przypadkowych rozmów i spotkań, z niespodziewanym hasłem „Australia”, które przez lata było w mojej głowie uśpione (w końcu wciąż na pierwszym planie Turcja i Turcja).
Do tego 35. urodziny, które postanowiłam świętować trochę inaczej niż zwykle. Zbliżał się też mój setny (!) lot samolotem, wymyśliłam więc, że można by go odbyć na jakiejś długiej, międzykontynentalnej trasie. I jakby jeszcze tego było mało, okazało się, że musimy wykorzystać całkiem zacną pulę lotniczych mil, które uzbieraliśmy sprzedając bilety lotnicze w naszym biurze, bilety więc byłyby prawie za darmo.
Nic tylko jechać!
No więc… pojechaliśmy :)
O moim setnym locie i w ogóle o tym, jak latać (i jak nie latać) – na podstawie moich doświadczeń, będzie osobna notka :) W Australii spędzimy prawie 3 miesiące, spodziewajcie się więc, że moich wrażeń, zdjęć i relacji będzie tu się pojawiać więcej. Niezależnie od tego temat Turcji oczywiście zawsze jest na tapecie, mam całą listę tematów, które teraz, na „neutralnym gruncie” przychodzą mi do głowy, więc wpisy będą się pojawiać naprzemiennie :) Już nie mówiąc o tym, że w samej Australii tureckich akcentów można spotkać zaskakująco dużo – o tym będzie cały jeden wpis, na razie zbieram dane ;)
Przez te dotychczasowe dwa tygodnie pobytu spędziliśmy czas zarówno u mojej rodziny, w małym miasteczku w Nowej Południowej Walii, w jednym z drewnianych jednorodzinnych domków jakich tu pełno. Odwiedziłam też moją 89-letnią ciocię (siostrę Dziadka), którą widziałam po raz pierwszy na żywo! Było to niesamowite spotkanie.
A poza tym: polowaliśmy z aparatami na dziko żyjące kangury, zamoczyliśmy nogi w oceanie, zaglądaliśmy do buszu i oglądaliśmy papugi w ogródku domu, byliśmy też uczeni australijskich słówek i akcentu (ale bez efektu, nadal nic nie rozumiemy :)) Byliśmy w Sydney, które kompletnie nas oczarowało i pozostawiło wielki niedosyt – trzeba wrócić!
Obecnie jesteśmy w stanie Victoria, w Melbourne, które co roku jest w czołówkach rankingów „Najlepszych do życia miast na świecie”, i po pechowych początkach zaczynamy już rozumieć, dlaczego. Pomalutku oswajamy się z australijskim poczuciem humoru, nieuleczalnie dobrym samopoczuciem i optymizmem (drugie i trzecie trochę przypomina tureckie, ale tylko trochę). Tym, że obcy ludzie potrafią jadąc tramwajem uciąć sobie przemiłą pogawędkę i że żyją tu w symbiozie chyba wszystkie narodowości świata. Przyzwyczailiśmy się do zmiany czasu, teraz przyzwyczajamy się do pogody, która w Melbourne potrafi być kapryśna jak nigdzie indziej – ale przynajmniej nie jest tu tak upalnie, jak w innych rejonach kraju. Jeszcze trochę, a nauczymy się jeść pałeczkami, bo chińskich knajpek jest tu chyba najwięcej, choć Turcy, Włosi, Japończycy trzymają się mocno, nie mówiąc już o kuchni brytyjskiej i australijskiej wersji „fish & chips” podlanej lokalnym piwem, na które każdy Australijczyk zawsze znajdzie czas.
Dla mnie ten wyjazd jest dowodem na to, w co czasami się w codziennym kieracie wątpi, że marzenia są po to, by je realizować. Tak po prostu – i tak, wiem, że to też zabrzmiało strasznie banalnie ;) Zostańcie na Tur-Tur! W końcu to pierwsze „tur” – to od turystyki i turlania się po świecie, a dopiero drugie „tur” oznacza Turcję ;)
Oj, będzie się działo!
Przypominam że jestem aktywna na Instagramie, gdzie często wrzucam zdjęcia! Moje konto: instagram.com/ahududuk/
4 komentarze
Skylar chodzi do góry nogami! brawo, gratuluję i jakże zazdroszczę :)
Dziękuję ;) no faktycznie wszyscy tu do góry nogami chodzą! My się jeszcze uczymy :)
Kangury <3 Opera <3
O tak <3
Comments are closed.