[uwaga, długie: zrobić kawę/herbatę w dużym kubku]
W Melbourne zadomowiliśmy się na dobre. Mamy już swoje ścieżki, znamy już mniej więcej logikę rozkładów tramwajowych linii, mimo że ciągle zdarza nam się, że podbiegamy do tramwaju od nieodpowiedniej strony (ruch lewostronny!). Nauczyliśmy się eksperymentować z uliczną kuchnią, choć wcześniej stołowanie się codziennie na mieście zalatywało nam rozpustą. Jak na standardy australijskie żywienie się w knajpach jest jednak na tyle tanie, że niekiedy bardziej opłacalne niż przygotowywanie jedzenia w domu. Kosztujemy więc kuchni chińskiej, japońskiej, meksykańskiej, greckiej, włoskiej, i międzynarodowego miksu z nieodłącznym australijsko-amerykańskim burgerem. Tureckie elementy są oczywiście także widoczne: w postaci „turkish bread”, który można kupić w spożywczaku (choć nie bardzo przypomina on tureckie pide), albo w który zawija się arabskiego falafela (zaanektowane tutaj przez Greków), czy dzięki gözleme, które jest hitem tureckiego ulicznego jedzenia w australijskich miastach, docenianym przez lokalne hipsterstwo.
Tak na marginesie – zwiedzając Sydney zaplątaliśmy się w boczne uliczki trafiając do raju – na lokalny festiwal jedzenia (czyli dla tak zwanych „foodies”, do których także należy K.P. i moja skromna osoba). Przechodząc wzdłuż wielu straganów z kuchnią z całego świata trafiliśmy na jedno stoisko oblegane najbardziej. Ba – prowadziła do niego długaśna kolejka cierpliwie czekających modnych Sydneyczyków – najdłuższa na całym festiwalu! Domyślacie się już, że na straganie sprzedawano właśnie gözleme w różnych fantazyjnych wersjach? Przecieraliśmy oczy ze zdumienia sądząc, że to sen (leczyliśmy się wtedy jeszcze z jet lag’u). Tureckie babcie kręcące cienkie wiejskie placuszki na lokalnych bazarkach nie mają pewnie świadomości, jak daleko zaszła jedna z najprostszych potraw „dla biednych”. No ale bądźmy sprawiedliwi – historia zna wiele takich przypadków z całego świata (np. buritto, spaghetti czy pizza).
Wracając do Melbourne, bo za bardzo odpłynęłam z tą dygresją. Melbourne od kilku lat wygrywa w rankingach najlepszych do życia miast na świecie. Przyznam więc, że przed przyjazdem miałam wielkie oczekiwania. Tymczasem nasz pierwszy dzień pobytu przypadał na niedzielę, i to jeszcze na koniec jednego z najważniejszych w roku wyprzedażowych weekendów (Black Friday), centrum miasta było więc zalane turystami takimi jak my, którzy robili sobie zdjęcia przy bożonarodzeniowych choinkach i atakowali sklepy i restauracje. Do tego nasze pierwsze zetknięcie z cenami przejazdów tramwajem: prawie 4 australijskie dolary (11 złotych!) za przejazd! Stwierdziliśmy, że rankingi wygrywa może inne Melbourne (są jakieś w Anglii czy USA)…
Po 3 tygodniach w tym mieście wszystko jest już dla mnie już jasne i klarowne. Nie dość że rozumiem, dlaczego Melbourne wygrywa, co sama jestem o tym w pełni przekonana. Pozwólcie, że wymienię wszystkie znane mi jak do teraz powody:
– mimo, że mieszka tu 4.5 miliona ludzi, nie jest to odczuwalne. Najpewniej z powodu rozległej powierzchni. Ponadto zabudowa, jak to w Australii, jest niska – tylko w centrum (zwanym CBD) królują wieżowce. Budynki mieszkalne to zazwyczaj 2-3 piętra, a nawet domki parterowe. Nie ma więc poczucia przytłoczenia.
– komunikacja miejska – wszystkie tramwaje w centrum są darmowe! Można więc przejechać się kilka a nawet kilkanaście przystanków aby załatwić sprawy czy zrobić zakupy. Dopiero wyjazd na przedmieścia jest płatny. Sieć tramwajowa jest tak bogata, że można dojechać wszędzie. Do tego podmiejskie pociągi i autobusy na tych samych kartach przejazdowych co tramwaje. Normą jest linia tramwajowa, która ma 70 czy więcej przystanków i prowadzi na najdalsze przedmieścia. Przystanki są rozmieszczone bardzo często, co też wbrew pozorom ułatwia życie!
– jest mnóstwo parków. Otaczają one zarówno centrum, jak i są na przedmieściach. Nic tylko biegać, chodzić na spacery albo uprawiać jogę czy gimnastykę na trawie (normalny tutaj widok). Piknikowanie to też norma, albo urządzanie imprez urodzinowych dla dzieci. Warto wspomnieć, że w takich miejscach wyraźnie oznaczony jest zakaz spożywania alkoholu (w Turcji za takie znaki dostałoby się od razu rządzącym, że chcą wprowadzić szariat ;)).
– ścieżki rowerowe. Rowerem w Melbourne dojedzie się wszędzie, ścieżki ciągną się kilometrami i są czymś oczywistym, a nie wyjątkiem. Rower miejski można wypożyczyć za 8 dolarów na tydzień (!), albo dużo taniej na dobę, lub za darmo do 20 minut (jak w Polsce). Kaski są obowiązkowe – do wynajęcia lub kupienia za kilka dolarów.
– brak chaosu reklamowego. Moje oczy odpoczywają w Australii po wariactwie wizualnym w Turcji i w Polsce. Tutaj nawet największy i najtańszy sklep oznaczony jest dyskretnym szyldem tak, że nie potrafię go znaleźć (będąc przyzwyczajona do krzyczących billboardów). Mniejsza ilość reklam powoduje, że możemy do woli delektować się widokiem miejskich ulic, które są po prostu ładne.
– a propos, architektura miejska – jest niesamowicie kreatywna. Połączenie (czasem zaskakujące) starego i nowego. Przywraca wiarę w to, że można budować nowocześnie, ale nie szpetnie. Czeka mnie jeszcze wiele miejskich safari z aparatem, więc zdjęcia będą się w dalszym ciągu pojawiać na instagramie i blogu.
– bezpieczeństwo. Brak agresji. Policja jest dyskretna, pojawia się jak spod ziemi w razie potrzeby. Komunikacja miejska ma swoich ludzi w jaskrawych kamizelkach, którzy stoją na przystankach i pomagają, np. odpowiadając na pytanie który tramwaj dokąd jedzie. Ich obecność wciąż jest dla mnie jednak tajemnicza – naprawdę są oni tylko od tego, aby pomagać pasażerom? To takie dziwne, prawda?
– kulturowy miks pod hasłem „Love it or leave it” (nasze „Kochaj albo rzuć” ;)). Melbourne lata temu sprowadziło wielu cudzoziemców do miasta, brakowało im bowiem rąk do pracy. Dziś więc mamy tu do czynienia z niesamowitym koktajlem raz, wyznań, narodowości i stylów życia, który potrafi ze sobą współistnieć. Nie brak niespodzianek, kiedy osoba wzięta za Chinkę okazuje się być stuprocentową Australijką z typowym tutejszym akcentem. Na porządku dziennym jest pytanie „Skąd jesteś”, bo tu prawie każdy jest „skądś”, jest przybyszem, który jednak mniej lub bardziej się zasymilował. Miks przenika do zachowań i zwyczajów: nikogo nie dziwi chusta na głowie albo afrykańska tunika, nikogo nie dziwi prośba o brak wieprzowiny na talerzu albo ścisły weganizm. Na centralnym Placu Federacji co tydzień odbywa się festiwal jakiegoś kraju czy grupy kulturowej: tydzień temu byli Grecy, potem Afrykańczycy, a pod koniec roku będzie wielki festiwal Polaków z koncertami Anny Marii Jopek.
– brak śmieci. Tu wiele do dodania nie ma. Po prostu śmieci w cudowny sposób ulegają dematerializacji ;)
– woda. W każdym przyzwoitym mieście powinna być woda. W Melbourne jest zatoka, dalej plaża (na którą można dojechać tramwajem), a centrum przecina rzeka Yarra. A w temacie wody pitnej – w Australii woda butelkowana jest bardzo droga. Za to można swój hipsterski bidonik napełnić wodą pitną w wielu punktach w mieście (za darmo), nie mówiąc już o tym, że ta z kranu jest także smaczna.
– pogoda. Melbourne, położone na najdalszym południu kontynentu, słynie ze zmiennej pogody. Krąży tu powiedzenie „Jeśli nie podoba ci się pogoda w Melbourne, poczekaj 15 minut”, mówi się, że w ciągu dnia mogą tu wystąpić 4 pory roku. Teoretycznie wygląda to jak minus i wielka wada, z czasem jednak widzę, że to plus. Tu pogodą nigdy nie można się znudzić, nie jest duszno i wilgotno jak np. w południowej Turcji, nie jest ponuro i szaro jak często w Polsce, często wieje, nie ma na co narzekać! ;)
– wolność i odpowiedzialność. O ile wcześniej pojęcie wolności w wielkim mieście znałam tylko z teorii, o tyle teraz poznaję je w praktyce. Można spędzić w Melbourne pół dnia na zielonej trawce pod miejską biblioteką lub w innych „miejscach do siedzenia” (których jest całe mnóstwo), w stroju ninja, albo japońskim kimonie i nikt nie będzie zdziwiony. Ba, może przy okazji zarobi się parę dolców. Ubiór, zachowanie, nie podlegają tutaj ocenie, co jest trudne dla osoby wychowanej w innej kulturze (jak ja czy K.P.) – przywykliśmy by szufladkować – tutaj to się nie sprawdza, albo raczej – nikogo to nie obchodzi. Ale z drugiej strony: w razie potrzeby możesz liczyć na pomoc innych. Wiele razy zdarzyło się, że stojąc na jednym z wielu pozornie identycznych skrzyżowań z błędnym wzrokiem, zostaliśmy zaczepieni przez kogoś, kto pomógł nam dotrzeć do celu. W odpowiedzi na podziękowanie było tylko klasyczne australijskie „no worries”: nie ma problemu, wszystko OK, nie ma za co.
I na koniec jeszcze:
– uliczni artyści – tak – uliczni handlarze – nie. O kolorycie Melbourne na pewno decyduje też ilość występujących tutaj artystów-amatorów. Połykacz ognia, muzycy, piosenkarki, grający na garnkach, harmonijkach, całe zespoły rockowe ze wzmacniaczami, stand-up’erzy, mistrzowie tai-chi, albo tańczący śmiesznie dziadek w rozpiętej koszulce – każdy czuje, że może zostać gwiazdą, albo chociaż zarobić parę dolarów (faktycznie oglądający są szczodrzy). Za to nie znajdziecie tutaj okrężnych/chodnikowych sprzedawców okularów słonecznych, taniej chińszczyzny, chusteczek higienicznych albo przyborników do obcinania paznokci. Bardzo mi się to podoba. To miasto, które szanuje sztukę. Także w formie graffiti, obecnego w wąskich uliczkach CBD i modnych dzielnicach Fitzroy czy Prahran.
Myślę, że wymieniłam już wystarczająco dużo powodów, dla których wybór Melbourne na najlepsze do zamieszkania miasto na świecie jest jak najbardziej uzasadniony. Ja sama bym się tu chętnie przeprowadziła (razem z K.P., bo on też chętny), gdyby nie to, że tak daleko tu jest od domu! ;)
Poza tym – Święta Bożego Narodzenia przy 25 czy 30 stopniach to nie to… ;)
10 komentarzy
Będę wdzięczna za komentarze i opinie, czy podobał Wam się ten wpis? ;)
Bardzo mi się podobał! Czekam na jeszcze. Ciekawa jestem jak tam jest, jak ludzie żyją itp. Z tego co piszesz są tak przyjaźni i pomocni jak Amerykanie. Też miałam tam wiele sytuacji gdzie nawet pan „biały kołnierzyk” w porze lunchu prowadził nas w labiryntach Rockefeller Center do toalety, wypytując przy okazji skąd jesteśmy, co robimy, gdzie mamy iść, gdzie jest tanio, fajnie itp. Zupełnie jak w Turcji ;) Poza tym kuchnie świata w takich miejscach to istna rewelacja! Pisz, pisz! czekamy tutaj z tą herbatą.
Właśnie aż tak otwarci jak Amerykanie to Australijczycy (a przynajmniej ci w Melbourne) nie są. Przynajmniej ci, z którymi miałam do czynienia. Ale widzę że często lubią sobie np. uciąć pogawędkę w tramwaju, a potem życzyć wszystkiego dobrego w życiu :))) Bardzo to miłe.
A jak się wchodzi na ten instagram ?
Wystarczy że klikniesz słowo instagram we wpisie, zaraz je podkreślę żeby rzucało się w oczy :) A dokładny link to: http://www.instagram.com/ahududuk :)
Wpis bardzo ciekawy, bo i miasto ,jak widac na zdjeciach ladne,przejrzyste…Och! gdyby u nas choc jedno takie..
Poznań jest na dobrej drodze!! :)
Hej Agata!!!!W zeszlym roku bylismy na wakacjach w Turcji, zauroczona kuchnia turecka po powrocie do domu trafilam na twojego bloga I do dzisiaj z przyjemnoscia czytam twoje wpisy. Az podskoczylam jak zobaczylam ostatni…o Melbourne. Ja mieszkam w Melbourne!!!! Jak dlugo tu bedziecie????????Gdyby byla taka mozliwosc chetnie bysmy sie z wami spotkali!!!!! Odpisz prosze!!!!
Hej Magda!!! Brzmi to niesamowicie! Piękny zbieg okoliczności :))) W takim razie koniecznie musimy się spotkać! Jesteśmy tutaj jeszcze parę dobrych tygodni, z przerwami na podróże. Napisz na maila: skylar @ tur-tur.pl – umówimy się może jeszcze teraz, przed świętami? :)
Ale fajnie, spotkanie pol-tur w Australii :)
Comments are closed.