A może odwrotnie?
Kiedy planowałam wyjazd do Australii bardzo ucieszyłam się uświadomiwszy sobie, że „załapię się” na dwa wydarzenia. Pierwszym było Australian Open, czyli Turniej Wielkiego Szlema w Melbourne. Co prawda nigdy nie umiałam grać w tenisa ziemnego (prędzej w stołowego, którego profesjonalne trenowanie było w mojej rodzinie swoistą tradycją) – ale zawsze marzyłam o nauce gry. Nie sądziłam, że spełni się to w Melbourne. Okazało się, że zaraz koło naszego miejsca zamieszkania w mieście, w zwykłej dzielnicy zamieszkanej głównie przez Azjatów i imigrantów z Afryki, jest nie tylko piękny park z boiskiem do gry w krykieta i ścieżką do biegania, ale również bezpłatny kort tenisowy! Kolejny dowód na to, że Australia jest cudownym krajem ;) Pobiegliśmy więc z K.P. do sklepu po amatorskie rakiety i rozpoczęliśmy samodzielną naukę gry, przygotowując się w ten sposób do udziału w Australian Open ;) Po wielu treningach mogę już powiedzieć że pokochałam tą grę i nawet nauczyłam się w miarę celnie odbijać piłkę ;)
Było też oczywiste, że kupimy wejściówki na choćby jeden dzień turnieju. Skończyło się na dwóch – pierwszego dnia weszliśmy na tzw. Ground Pass, który umożliwia oglądanie meczy na kilkunastu kortach zewnętrznych oraz na jednym z dużych stadionów. Atmosfera w „tenisowym miasteczku” i podglądanie graczy podczas zmagań turniejowych kompletnie nas urzekła. Na marginesie: w zawodach juniorek w deblu wystąpiła jedna jedyna Turczynka i kibicowaliśmy jej osobiście! Niestety nie udało się dziewczynom przejść do następnej rundy.
A kiedy okazało się, że następnego dnia zagrają wielkie giganty tego sportu – jeden po drugim – wszystkie do obejrzenia na jednym bilecie i na jednym największym (15-tysięcznym) stadionie Rod Laver Arena, nie zastanawialiśmy się długo poświęcając budżet przeznaczony na jeden wypad poza miasto.
W ten sposób dzień 26 stycznia, będący jednocześnie Dniem Australii – drugim wydarzeniem, które chciałam z bliska obejrzeć – spędziliśmy w większości na widowni stadionu tenisowego. Nie, nie żałuję! Nie śniło mi się kiedykolwiek, że będę mogła obejrzeć po kolei światową czołówkę: mecz Agnieszki Radwańskiej (zresztą zwycięski, z Hiszpanką Carlą Navarro), zaraz potem Serenę Williams i Marię Sarapovą, a na koniec Rogera Federera i Tomasa Berdycha.
Piorunujące wrażenie na mnie zrobiła organizacja całej imprezy – w tym luźnym, australijskim stylu. A same mecze – cóż – spektakle niemalże teatralne, kiedy rozmawiający i szeleszczący papierkami tłum w ułamku sekundy zamierał w ciszy. I za chwilę znów aplauz, albo pełne rozczarowania jęknięcie, kiedy piłka wylądowała za linią autu. Nie sposób było pozostać obojętnym wobec tak niezwykłej, radosnej sportowej atmosfery no i wielkich umiejętności graczy.
Osobną kwestią, która od jakiegoś czasu bardzo mnie frapowała, jest zjawisko dzieci podających piłki, czyli tzw. ball kids. W Australii są to oczywiście wolontariusze, zazwyczaj w wieku 12-17 lat, których rekrutuje i sponsoruje wielka sieć supermarketów – Woolworths. Na pewno ja sama nie mogłabym być ball-girl: nigdy nie potrafiłam prawidłowo złapać piłki, od urodzenia posiadając tzw. dziurawe ręce (powiedzcie, że też tak macie!) Przejęci swoją rolą, w specyficznych strojach chroniących od palącego słońca, zrobili na mnie wrażenie łapiąc piłki lecące pod rozmaitymi kątami i z różną szybkością. Szacun.
Zresztą aby dać Wam pogląd jak powinno się piłki łapać, wklejam bardzo krótki acz dobitny filmik z Rogerem Federerem:
I jeszcze jeden, też z Federerem:
Po opuszczeniu terenu Australian Open byliśmy już dokumentnie wymęczeni, wszystkie mecze były długie i pełne emocji, ale zdecydowaliśmy pochodzić jeszcze po mieście i pojechać do portu, aby zaznać atmosfery Dnia Australii. Samo święto, upamiętniające założenie pierwszej kolonii karnej w Australii w dzisiejszym Sydney w roku 1788, jest troszkę kontrowersyjne, czemu trudno się dziwić – początki historii Australii są kontrowersyjne. Kiedy rano jechaliśmy przez miasto mieliśmy możliwość obserwować tradycyjny przemarsz przez miasto rozmaitych grup, zespołów tanecznych i oczywiście reprezentantów mniejszości narodowych, które Australię tworzą. Jakoś nie rzucili mi się w oczy Aborygeni, trudno się dziwić; dla nich ten dzień pewnie nie jest powodem do świętowania, bo upamiętnia inwazję obcych na ziemię, której byli przez wieki właścicielami.
Na marginesie trudno uwierzyć, ale Aborygeni aż do lat 60. XX wieku uznawani byli za pod-ludzi, pół-zwierzęta, nie zasługujących na normalne traktowanie, a dopiero 20 lat później otrzymali pełnię praw wyborczych! Ledwo kilka lat temu rząd Australii oficjalnie przeprosił ich za m.in. przymusową asymilację, czyli odbieranie dzieci rodzicom w latach 70. Jest to na pewno czarna karta w australijskiej historii, którą w dzisiejszych czasach stara się „zatrzeć” pozytywnymi działaniami.
Na wielu budynkach można więc zobaczyć poza australijską dumną flagą także flagę symbolizującą lud Aborygenów; mają swoje media, szkoły, programy wspierające, itp. Mimo wszystko Aborygeni większą wagę przykładają zapewne do daty 26 maja, kiedy obchodzony jest „National Sorry Day”, rocznica przeprosin złożonych przez australijskie władze.
Trzeba przyznać jednak, że Dzień Australii to całkiem sympatyczne wydarzenie. Oczywiście jak na tutejsze normy. Kiedy zapytałam męskiego członka mojej „aussie” rodziny jak się je obchodzi, powiedział mi tylko jedno:
– Kupuje się dużo więcej piwa niż zwykle, i robi się większe niż zwykle barbecue.
I faktycznie, przemierzając miasto Melbourne tego dnia widziałam ludzi, którzy wydawali się być jeszcze bardziej niż zazwyczaj głodni. Popularne tutaj „food trucki” czyli wozy z jedzeniem (najczęściej hamburger albo wrap czy chińszczyzna) przeżywały oblężenie, w kolejce można było spędzić nawet kilkadziesiąt minut. Oczywiście miejsca gdzie sprzedawano i konsumowano piwo (i tylko piwo) były oddzielone i zaopatrzone w ochronę. Występowali artyści lokalni lepsi lub gorsi, wszystkim rozdawano australijskie flagi, a wieczorem nastąpił główny punkt programu czyli fajerwerki, których nie byliśmy świadkami, powróciwszy już do domu po długim i pełnym wrażeń dniu.
3 komentarze
Oo! high life! Bardzo ciekawie napisane i okraszone ladnymi fotkami…
Dziekuje!
[…] że była często obecna na ekranach z okazji święta Dnia Australii, o którym pisałam niedawno TU. Fabuła prezentuje nieistniejącą akcję „Boomerang”, którą rozpoczyna […]
Comments are closed.