Jestem już z powrotem na właściwej półkuli. Opuściłam tę drugą półkulę, po której chodzi się do góry nogami. Po wyczerpującej, trwającej ponad dwie doby podróży, wylądowałam w zmorzonej zimowym snem Alanyi. Kiedy przewracam się w łóżku nad ranem, walcząc z bezsennością, rozmyślam o tej zakończonej już życiowej przygodzie, która właściwie wciąż wydaje mi się bajką, albo długim snem, wytworem mojej wyobraźni.
Nie zdawałam sobie sprawy, że Australia przez ledwo trzy miesiące narobi takiego zamieszania w mojej głowie. Nie tylko mojej zresztą; Król Pomarańczy ma to samo. Trochę więc niechętnie, ale jednak dziękujemy naturze za zjawisko jet lagu, które wymaga od nas zwolnienia obrotów, które jest buntem organizmu przeciwko nagłej zmianie porządku dnia i nocy. Nie chce nam się nic robić, nie chce nawet rozmawiać, walizki rozpakowaliśmy dopiero wczoraj. Jedzenie tureckie jakieś bez smaku, nawet to od teściowej, leży nam kamieniem na żołądkach, herbata turecka po trzech miesiącach picia herbaty z torebki – zbyt mocna, a palce w mieszkaniu marzną – bo zima.
Pierwsze zdziwienie na lotnisku w Stambule: Jacy wszyscy do siebie podobni, jacy homogeniczni! Jedną jedyną Azjatkę niemal wyłowiłam wzrokiem i chciałam się do niej uśmiechnąć, tak swojska mi się wydała. Brakuje Arabów, Afrykanów, Latynosów i całej gamy Azjatów. Brakuje różnorodnych Europejczyków. Jak bardzo tę różnorodność polubiłam, jak wspaniale się w niej czułam, jak jednocześnie ona tam pasowała, i była tak oczywista, dla wszystkich nas wzbogacająca.
Pierwsze wrażenie następnego dnia: O rany, ile tu betonu! W Australii przyzwyczaiłam się do zieleni na każdym kroku (nawet w centrum miasta), do ogromnej ilości parków i skwerów.
Drugie wrażenie: Nieporządek na ulicach, chaos drogowy, brak pasów, brak znaków, brak rowerów. Wciąż spóźniam się na przejściach dla pieszych, przyzwyczajona do tego, że zielone miga jeszcze kilkanaście sekund, zanim na czerwonym zaczną jechać auta. Tutaj najchętniej przejechaliby mi po palcach.
Wyprawa do sklepu. Patrzę na wszystkie produkty z przerażeniem: tu też tak drogo? Ach, zapomniałam, to nie dolary australijskie, tylko liry! Kalkulator w mózgu też jeszcze się nie przestawił. Z ulgą pakuję do koszyka kilka rzeczy więcej, nareszcie mnie na nie stać… choć niektóre produkty są dużo droższe w Turcji (np. mleko sojowe, na które musiałam przejść).
Na jednej z półek supermarketu odkrywam przypadkiem wieprzowinę. No proszę!
Spacer po ulicach. Jak to możliwe, że mieszkając w 4-milionowym Melbourne nie miałam do czynienia z takim hałasem i smogiem, jak w 200-tysięcznej Alanyi? Samochody grające głośną muzykę, motory bez tłumika – mam z nimi do czynienia na każdym kroku, kiedy w Australii były raczej odstępstwem od normy. No i te dzieci – czy tylko mi się wydaje, że te tureckie krzyczą głośniej, szczególnie w miejscach publicznych? :)
Spotkania z rodziną K.P., znajomymi. Anegdoty, opowiadania, zdjęcia. Dzieciaki zachwycone opowieściami o kangurach i misiach koala. Wszyscy pytają o to, czy naprawdę tam można by zamieszkać na zawsze? Tak, odpowiadamy, to prawda. Można.
Wybieram się na plażę Kleopatry. Morze çarşaf gibi (jak prześcieradło), ani jednej fali, kojąca cisza. Temperatura ponad 25 stopni, słońce grzeje niemiłosiernie, zapomniałam, że tak wygląda luty w Alanyi i ubrałam się zbyt ciepło. Woda dużo cieplejsza niż ocean, no i brak wiatru, który w Australii uprzykrza plażowanie. Na leżakach pierwsi amatorzy opalenizny w kąpielówkach i bikini. Turecka młodzież gra w siatkówkę, zagraniczni turyści wyciągają z lubością twarze do słońca i popijają piwo, minęłam dwie albo i trzy pary turecko-europejskie w konfiguracji młody – dwa, trzy razy starsza. Tu też nic się nie zmieniło :)
Dzwoni bardzo grzeczny pracownik Urzędu ds. Cudzoziemców z Antalyi, w sprawie mojej aplikacji o przedłużenie pozwolenia na pobyt, które złożyłam jesienią. Brakuje mi paru dokumentów, których nie wymieniono na liście wymagań. Nie szkodzi, mogę je donieść w tym tygodniu do biura w Alanyi, a stamtąd przemailują je do Antalyi. Pozytywne zaskoczenie i: po raz pierwszy będę musiała przynieść zaświadczenie o niekaralności. Mam nadzieję, że mi wydadzą :)
Przypominam sobie lądowanie w Stambule. Okazało się, że mój ikamet nie jest jeszcze gotowy i muszę kupić na lotnisku zwykłą wizę turystyczną. Panowie policjanci jak zawsze uprzejmi w stosunku do mówiącej po turecku yabancı, co tym razem zostało wyjaśnione:
– Wiesz, dlaczego ci pomagam? Zapytaj mnie, dlaczego.
– Dlaczego?
– Bo moja przyjaciółka jest Polką. Tylko rzadko mnie odwiedza, bo bilety drogie. Powiedz, dlaczego macie takie drogie bilety? Pracujesz w biurze podróży, może coś nam załatwisz?
Wizę turystyczną kupuję w e-kiosku. Płatność kartą. Zajęło mi to jakąś minutę. Obok trzy bankomaty. Wracam z wizą do okienka, z którego policjanci wysyłają mnie do szybkiej kontroli paszportowej dla vipów i pracowników linii lotniczych. W Australii kazaliby zapewne czekać jeszcze raz w długiej normalnej kolejce, podobnie jak kazali mi zapłacić 70 dolarów za jeden dodatkowy kilogram bagażu. Ta turecka życiowa elastyczność jest nie do pobicia. Niby biurokracja, ale z przymrużeniem oka. Niby formalizm, ale pozorowany. Niby hierarchia, ale do obejścia.
I wszędzie to: „Tamam, abi„, „Gel, ablacim” – język który mimo, że już tak codzienny, to jednak zachwyca.
Wróciłam dokładnie do takiej samej Turcji, z której wyjechałam. Nic się nie zmieniło. Pominąwszy fakt, który chciałabym przed Wami ukryć, że wcale, ale to wcale nie tęskniłam. Ani za Turcją, ani za Polską. Co nie dotyczy oczywiście ludzi, których brakowało mi mocno i dotkliwie (kontakty utrudniała różnica czasu). Nic się nie zmieniło i dobrze, bo będąc poza Turcją też poddałam się tej psychozie medialnych donosów. Czytałam, jak to teraz jest niebezpiecznie. Hm – nie bardziej niż w Niemczech, Francji czy Hiszpanii. I nie bardziej niż w Polsce, którą obecnie dużo mniej lubię z powodu coraz niższej kultury i tolerancji obywateli.
Po powrocie do Turcji postanowiłam zatem przestać czytać wiadomości, niezależnie od tego w jakim języku i z jakiego kraju. Zamiast tego, będę czytać więcej blogów. O. :)
Jeszcze będzie o Australii. O tak. Mam w głowie szkice paru wpisów, z czego zapewne ucieszą się osoby, w których chytrze i podstępnie wzbudziłam zainteresowanie tym krajem :) jak i te, które tak jak ja od dziecka się nim interesowały. Wszystkie po kolei znajdziecie w kategorii Australia.
Ale też pora powoli wrócić do turecko-polskiej rzeczywistości. Zostawić za plecami Czas Snów i zabrać się do pracy. Witaj, domu.
3 komentarze
Hoş geldin :)
Hoş bulduk! :)
Jaki piekny wpis :) A z Polska mam ten sam problem,mam wrazenie, ze ludzie zdziczeli…
Comments are closed.