Do napisania dzisiejszego postu zainspirował mnie wiosenny projekt Klubu Polki na Obczyźnie, do którego należę. Projekt… o przyjaźni na obczyźnie właśnie.
Jakkolwiek niektórym może być ciężko w to uwierzyć, jestem typową samotniczką. Od dziecka ideałem szczęścia było dla mnie samodzielne odkrywanie świata – czytanie książek, pisanie, obserwowanie innych ludzi (a co!). Kiedy podrosłam – lubiłam samotnie spędzać czas także podróżując, nawet tylko po rodzinnym Poznaniu. A z czasem – i dalej. W ten sposób nawet moja turecka przygoda była samodzielnym, jednoosobowym doświadczeniem. Bo przecież do Turcji trafiłam sama, nie znając tam zupełnie nikogo.
Nigdy nie zaprzyjaźniałam się łatwo, i zostało mi to do dziś. Owszem, bardzo cenię sobie znajomości z ciekawymi ludźmi. Mam jednak wolne tempo, potrzebuję czasu by do kogoś się zbliżyć. Spędzanie z kimś czasu 24 godziny na dobę czy 7 dni w tygodniu w wielu przypadkach jest dla mnie trudne do zniesienia – nawet jeśli jest to ktoś, kogo kocham. Mówiąc krótko, jestem dość specyficznym typem :)
To pewnie dlatego grono moich przyjaciół datuje się na czasy podstawówki i jeden krąg. Mając 8 lat zostałam zapisana do Młodzieżowego Domu Kultury na „kółko plastyczne”. Zajęcia odbywały się co tydzień i były wtedy dla mnie ideałem: przez dwie godziny można było rysować czy malować, i nie było obowiązku z nikim rozmawiać :)
Z czasem jednak z innymi dzieciakami nawiązaliśmy bliższe znajomości, a wręcz wyczekiwaliśmy cotygodniowych spotkań. Do tego doszły letnie wyjazdowe plenery plastyczne, potem zimowe… Uczestniczył w nich także mój młodszy brat. Całe nasze życie towarzyskie kręciło się wokół tego „plastycznego kółka” (przyjaźnie ze szkół, do których chodziłam nie były dla mnie tak istotne). Przez kolejne lata wiele osób z niego odeszło, wiele pojawiło się nowych. Będąc już 18-latką do Domu Kultury już co prawda nie chodziłam, ale okazało się, że z kilkoma osobami wciąż lubimy się spotykać. Łączył nas abstrakcyjny humor, zainteresowania artystyczne. Mój brat „doczepiał” do tej grupki swoich przyjaciół a to z liceum, a to ze studiów, czy kolegów z zespołu w którym grał. Strona „babska” była nieco gorzej reprezentowana (głównie ja i moja najbliższa przyjaciółka, i ewentualne ówczesne dziewczyny naszych kolegów).
Do dziś przyjaźnimy się niezmiennie i nazywamy po prostu „ekipą”. Grupę stanowi około 30 osób choć nie zawsze wszyscy mają możliwość spotkać się w tym samym terminie. Dużo jest wśród nas rodzeństw, a aktualnie także par małżeńskich i dzieci… Naszą tradycją były od zawsze szalone przebierane sylwestry, relacje z których bywa, że trafiają nawet do lokalnej telewizji :)
To co zachwycało mnie zawsze i jednocześnie dziwiło to fakt, że moje wyjazdy do Turcji nie oznaczały osłabienia więzów. Cóż owszem, nagle zaczęłam znikać co roku na wiele miesięcy, ale zawsze pojawiałam się na sylwestrze i przy innych okazjach bawiąc się tak, jakbyśmy rozstali się wczoraj. Wiele razy przekonałam się też, że możemy na siebie nawzajem liczyć. Podczas naszych spotkań nigdy nie ma problemu z wymuszonym przepytywaniem „co u ciebie słychać”, choć nie brakuje tematów do rozmów; raczej mamy problem nadążyć za wszystkimi ich wątkami. Możemy nie kontaktować się miesiącami, nie ma to znaczenia. Normą jest traktowanie siebie nawzajem z tak dużą ironią, że dla osób postronnych wygląda to czasem szokująco. Ja jednak w takim towarzystwie czuję się swobodnie; zawsze wiedziałam że nie jestem tu dla nikogo jakąś „Turczynką”, „Blogerką”, nie stanowię żadnej specjalnej atrakcji – wszyscy znają mnie zbyt dobrze. Takie uczucie bywa czasami bardzo potrzebne.
To pewnie dlatego nigdy mentalnie nie wyprowadziłam się z Poznania. Moja „ekipa” jest moją kotwicą i obok rodziny najważniejszym powodem, dla którego regularnie wracam. Kamień spadł mi też z serca, kiedy okazało się że Król Pomarańczy bardzo polubił moich przyjaciół (z wzajemnością).
To też pewnie dlatego tak wielkie rozczarowania przeżyłam nawiązując nowe polskie znajomości w Turcji. Nie odkryję tu Ameryki jeśli napiszę, że mieszkając za granicą trzeba bardzo twardo stąpać po ziemi i dwa razy zastanawiać się, czy zaufać komuś nowo poznanemu. Tym bardziej w Turcji, gdzie kobiet – Polek – jest dużo więcej niż mężczyzn. Wiele niestety opuściło ojczyznę z problemami i kompleksami. Jako że w Polsce wychowywałam się raczej bliżej mężczyzn i ich sposób komunikowania się jest mi dużo bliższy (odpowiada też moim polskim przyjaciółkom), w Turcji w kontaktach z kobietami popełniałam mnóstwo błędów. Nie mogłam połapać się w tych wszystkich plotkach, gierkach, zasadzkach. Nie mogłam zrozumieć zawiści, która jest czymś tak naturalnym w wielu środowiskach, szczególnie w turystyce. Moja naiwność była wielokroć wykorzystywana zarówno w firmach gdzie pracowałam, jak i w towarzyskich grupkach. A najgorsze: tak bardzo się tym przejmowałam, że bywało, że pakowałam już walizki – choć ostatecznie dawałam się przekonać, że z tego powodu opuszczać Turcji naprawdę nie warto.
Osobną nauczką był moment kiedy z wyluzowanej rezydentki, którą spotykało się na lotnisku czy w pięciogwiazdkowych hotelach, klubach i knajpach, zmieniłam się w wiecznie zajętą „panią biznesłumen” , która ma na dodatek czelność pisać popularnego bloga i wydawać książki. Raz, że większość moich ówczesnych znajomych z branży potraktowała mnie jako konkurencję i zdrajczynię (oferuję przecież tańsze wycieczki!). Dwa, że dla pozostałych w sezonie nie miałam już po prostu tyle czasu! Nagle przestrzeń wokół mnie zrobiła się dziwnie pusta… W ten sposób straciłam wiele alanijskich i branżowych kontaktów, choć skoro tak, to chyba nie ma czego żałować ;)
W Alanyi moim najbliższym przyjacielem jest K.P., (choć nie zawsze znosi moje wielogodzinne filozoficzne wywody na różne, niezwiązane ze sobą tematy ;)) Większość polskich i „tureckich” bliskich mam jednak poza Alanyą, wirtualnie. Dopiero po wielu latach rozczarowań nauczyłam się „po prostu” doceniać to, co mam – i zamiast setek znajomych na wyciągnięcie ręki wybieram kilka-kilkanaście osób, które choć dalekie fizycznie – są mi najbliższe.
Osobnym tematem jest też mnóstwo niesłychanych i prawie filmowych historii związanych z poznawaniem nowych wspaniałych osób poprzez łamy tego bloga. Z wieloma z nich utrzymuję kontakt przez lata, choć bywa, że widzimy się bardzo rzadko. Połączyła nas Turcja i choć może niekoniecznie nazwę ich „najlepszymi przyjaciółmi” z którymi zjadłam beczkę soli, to są to bardzo ważne osoby w moim życiu. Bo przecież czym jest przyjaźń? To tak pojemne pojęcie.
Dzisiejszy post powstał w ramach projektu o przyjaźni dla Klubu Polki na Obczyźnie. Wszystkie wpisy z tego cyklu znajdują się tutaj. Zaglądajcie też na naszą klubową stronę i na klubowy fanpejdż.
12 komentarzy
[…] Tur-tur Blog […]
Bardzo ciekawy post. Dziękuję, że podzieliłaś się swoimi odczuciami. Mieszkam za granicą półtora roku i mam podobne doświadczenia.
W kwestii Polek za granica czy… na inny temat? W jakim kraju jestes? :)
W kilku kwestiach :) Podobnie jak Ty, wielu przyjaciół mam tylko wirtualnie. Jednak jak przyjeżdżam do Polski, nie możemy się nagadać, świetnie się bawimy i nie czuję, żeby nasze więzi gasły. Aczkolwiek też nauczyłam się odróżniać prawdziwych przyjaciół od znajomych. Przyjaźń to wielki skarb i znam kilka wyjątkowych osób, które są dla mnie jak rodzina. Mam nadzieję, ze wybaczą mi znikanie na wiele miesięcy i krótkie wizyty… Zaś co do ludzi poznawanych za granicą… Tak, trzeba uważać, zwłaszcza na „swoich”. Na szczęście, po pewnym czasie udało mi się i tu znaleźć kilka osób, na które można liczyć i mam nadzieję, że nasze więzi będą z czasem podobne :) Mam na myśli zarówno osoby polskiego jak i francuskiego pochodzenia, bo mieszkam właśnie we Francji, niedaleko Grenoble :)
O widzisz, to faktycznie mamy podobnie ;)
Mam kilka fajnych osób tu na miejscu w Turcji, ale nauczyłam się już na wszelki wypadek zachowywać dystans…. ;)
Tak, to jest istotne. Dystans, nic na siłę. Jak spotyka się bratnią duszę, albo dobrego człowieka, to zazwyczaj zauważamy to po pewnym czasie :) Przeglądałam Twojego bloga i akurat na dłużej zatrzymałam się przy tym wpisie, ale myślę, że chętnie tu jeszcze wrócę. Pozdrawiam :)
Dziękuję! Zapraszam :)
Jak widać problem z rodaczkami na obczyźnie ma większość z nas. Na szczęście nie wszystkie są takie okropne a mnie po pierwszym zawodzie,spotkało wiele dobra ze strony kilku wpsaniałych Polek :)
I u Ciebie też najlepsze są te przyjaźnie, które się zawiązały w młodości i dzięki jakiemuś wspólnemu zajęciu. U mnie to było wioślarstwo u Ciebie zajęcia plastyczne. Niby zupełnie inne kategorie, ale jednak łączą ludzi tak samo ;)
Fajnie że ma się to „zaplecze” w Polsce i zawsze jest kogo odwiedzać prawda? ;)
Jasne, że nie wszystkie są takie okropne ale u mnie tych doświadczeń negatywnych było dużo więcej niż pozytywnych. Przyzwyczaiłam się już do tego i po prostu nawet nie szukam już znajomych w moim otoczeniu. Oczywiście mam nadzieję że kiedyś na jakąś super „bratnią duszę” trafię, ale bez ciśnienia… ;)
Moj ty Bozesz ..zgadza sie, tz. wraz z opuszczeniem kraju urodzenia wchodzimy nierzadko w zupelnie inna przestrzen, inny swiat ,innych ludzi, inne myslenie…i to co kiedys wydawalo sie takie proste , naturalne i oczywiste wlasnie gdzie inndziej zupelnie inaczej sie rozwija. To slowo przyjezn nabiera tu
naprawde glebokiego sensu.
Bardzo dziekuje ci Agata za to ze napisalas o tym, ze tak pieknie sie otworzylas przed nami…jak zwykle b lubie cie czytac moja ty….wirtualno przyjaciolko
:) Dziękuję! Ty właśnie jesteś jedną z TYCH osób dla których pisanie bloga ma sens! Tak miło było Cię poznać!
Moja ty!!!
Comments are closed.