Czasami inspiracja na wpis na blogu przychodzi niespodziewanie. Tak się tłumaczę na dzień dobry, bo niektórzy z Was powiedzą: zaraz, na Malcie byłaś koleżanko 3 lata temu, minęło więc trochę czasu, skąd to nagłe maltańskie przebudzenie?
Już mówię.
Po pierwsze:
Przeglądając stare wpisy uświadomiłam sobie, że o moim i Króla Pomarańczy 5-tygodniowym pobycie na Malcie napisałam praktycznie tyle co nic. Miałam bowiem wtedy dziwne przekonanie, że moich Czytelników interesuje tylko Turcja i każdą wzmiankę o innym kraju traktują jako zdradę… Cóż, może i kiedyś tak było, ale czasy się zmieniają, ludzie dojrzewają i ja sama przestałam już żyć tylko Turcją. Co, nie jest tak? ;)
Po drugie:
Naprawdę uwielbiam dzielić się z Wami relacjami z moich podróży. No i… zdjęciami. Na „obcym terenie” robi się zazwyczaj lepsze zdjęcia dlatego, że wszystko jest dla nas nowe. Niesamowite pobudzenie kreatywności. Mogę powiedzieć, że całą Maltę zwiedziłam z aparatem gotowym do strzału. Parę zdjęć wyszło mi całkiem fajnych. Szkoda byłoby się tym nie podzielić, może kogoś zainspiruję do podróży? :)
Po trzecie:
Jesienne porządki. Od kilku dni robię to, co planowałam i wciąż odkładałam od lat. Teraz jest okazja; zamiast frustrować się, że nie mam żadnej „normalnej” pracy i płacy – robię coś pożytecznego. Postanowiłam bowiem wykorzystać dużą ilość wolnego czasu i uporządkować moje zdjęcia. A mam ich… sporo. Nie, „sporo” to nieodpowiednie słowo. To są setki gigabajtów zdjęć. Co gorsza, zdjęć nieprzebranych i nieposegregowanych. Z wielu podróży, mniejszych i większych. Zazwyczaj byłam na tyle zajęta, że po odbyciu podróży wrzucałam tylko „na szybko” kilka zdjęć do internetu, zostawiając resztę w owszem, odpowiednio zatytułowanym folderze, ale nieprzejrzaną. Megabajty takich na przykład niewyraźnych, nieudanych zdjęć stopniowo rosły w gigabajty, doprowadzając ostatecznie niemalże do zatkania całego dysku (zewnętrznego, jakby ktoś pytał). Powiedziałam: dość.
Pracowicie przeglądam ostatnio podróż po podróży, folder po folderze. Zapowiadając niedawno, że popiszę trochę o Australii, odkryłam „po drodze” Maltę. Na Australię też przyjdzie czas, a jakże :)
Ale dziś mały (mały?!) i mam nadzieję zachęcający wpis o tym niewielkim acz uroczym kraju [kto nie chce czytać może od razu przewinąć do zdjęć na sam dół :) ]
O naszej wyspiarskiej ucieczce.
Na Malcie spędziliśmy ponad miesiąc na przełomie listopada i grudnia 2013 roku. Powód? Połączenie wypoczynku w modnym stylu slow travel :) i działalności pożytecznej. Może wiecie, że na Malcie poza lokalnym językiem oficjalnie używany jest także angielski (do lat 70. XX w. bowiem była tu kolonia brytyjska). Jest to więc mekka dla adeptów tego języka. W szkołach językowych i kursach można przebierać; a dogadacie się wszędzie właśnie po angielsku, bo Maltańczycy mówią nim świetnie.
Podczas gdy Król Pomarańczy szlifował więc swoją znajomość języka Szekspira na kursie, ja realizowałam coś w rodzaju jednoosobowego domu pracy twórczej. Przynajmniej taki był cel. Oboje byliśmy tamtego roku bardzo zmęczeni turystycznym sezonem, a mnie zaczęło się wtedy po raz pierwszy marzyć, by porzucić stresującą turystykę na rzecz niedochodowego pisania. Proszę się nie śmiać ;)
Dodatkowo decyzję o wyjeździe pomógł podjąć fakt, że akurat w tym okresie zwalnialiśmy z K.P. nasze stare mieszkanie w Alanyi. Zdecydowaliśmy, że po Nowym Roku poszukamy nowego lokum. A zatem byliśmy bezdomni i… zaoszczędzony czynsz można było przeznaczyć na ten nasz slow travel. Sprytnieśmy to sobie umyślili, prawda?
Przeczytaliśmy, że na Malcie panuje podobny klimat jak w naszej Alanyi. Dodatkowo ukochana przez nas śródziemnomorska kuchnia… i czego chcieć więcej?
Kilka faktów i opinii o wyspie zwanej Maltą:
Wyspa duża i mała
Trafiliśmy na najdalej wysunięte na południe państewko Unii Europejskiej. Złożone z archipelagu wysepek, Malty i dużo mniejszych Gozo i Comino. Położone zarówno geograficznie jak i mentalnie pomiędzy Europą a Afryką. Niby pod mocnymi wpływami włoskimi (do Sycylii rzut beretem), po wielu latach kolonizacji Brytyjczyków, a jednak maltańska codzienność i sami mieszkańcy a nawet architektura bardziej przypominają klimaty… arabskie. Jakby mało było paradoksów, Malta to kraj skrajnie katolicki, mieszkańcy są bardzo wierzący. Na wyspach znajduje się ponad 365 kościołów, w przewodnikach pisali, że można odwiedzać codziennie inny przez cały rok ;) Wiele domów strzegą figurki świętych, ulice także noszą ich imię (przypadkiem wynajęliśmy naszą kwaterę na ulicy… Świętej Agaty).
Na dodatek wszystko to znajduje się na niewielkiej przestrzeni. Malta powierzchniowo jest tylko trochę większa niż miasto Poznań, co daje do myślenia. Zresztą ludności jest także podobna ilość jak w Pyrlandii. Jednak sieć miejskich autobusów jest na tyle fantazyjnie rozbudowana, że w ogóle niewielkich odległości nie odczujemy, wprost przeciwnie. Dojechać komunikacją miejską z jednego do drugiego punktu wyspy to prawdziwe wyzwanie. Jako że podróżowałam po Malcie sporo, i to właśnie autobusami, mam w temacie co nieco do powiedzenia ;)
Uroki maltańskiego autobusu
Autobusy lubią kursować niezgodnie z rozkładem. Kierowcy, kiedy już ewentualnie podjadą na przystanek, lubią go przejeżdżać z zadowolonym uśmiechem na twarzy… Maltańczycy są już do tego przyzwyczajeni, wiele razy stali ze mną na felernym przystanku tłumacząc „This is Malta, this is normal”. Dlatego też pętle autobusowe cieszą się dużo większym powodzeniem i są bardzo zatłoczone. Po początkowych przygodach wiedziałam już, że lepiej jechać teoretycznie naokoło i z dwiema przesiadkami przez dwie duże pętle autobusowe, niż czekać na bezpośredni autobus który nie nadjeżdża… nigdy.
Ba, kiedyś trafiłam na wesołego kierowcę, który nie wyrobił na rondzie, a chwilę potem walnął lusterkiem w wiatę przystankową (lusterko oczywiście w kawałki). Nie wyglądał na przejętego.
Europa z domieszką egzotyki
Po kilku tygodniach spędzonych na tej wyspie, kiedy miałam okazję zarówno poznać obcokrajowców tam mieszkających, jak i tzw. lokalsów, mieszkać zarówno w hotelu jak i wynajętym typowo maltańskim mieszkaniu w Sliemie, słuchać specyficznego maltańskiego języka przekonałam się, że Maltańczycy są wybuchową mieszanką europejsko-azjatycko-afrykańską. Ich język maltański to jedyny język semicki zapisywany alfabetem łacińskim, który zresztą brzmieniowo przywodzi skojarzenia z arabskim. Z wyglądu z kolei podobni są do Włochów, podobną do nich mają kulturę jedzenia i ubierania się, nie mówiąc już o sposobie poruszania się po ulicach (ruch samochodowy!).
W podejściu do życia bardzo kojarzyli nam się z Arabami: na wszystko mający czas, zrelaksowani, spontaniczni, trochę (trochę?) niepoukładani, czasem niespecjalnie uprzejmi. Ba, momentami zastanawiałam się głęboko nad ich przynależnością do Unii Europejskiej :)
Kuchnia i jedzenie
A propos kultury jedzenia, trochę trwało zanim z K.P. dostosowaliśmy się do maltańskiego systemu. Wiele restauracji ma przerwę od godziny 13.00 i otwiera się dopiero… ok 17.30. Jeśli przebywa się w małej miejscowości, może być dość duży kłopot z zaspokojeniem głodu, co przydarzyło się nam kilkukrotnie, m.in. w urokliwej wioseczce rybackiej Marsaxlokk (wymawiać: marsaszloch; czyż nie wdzięcznie?). Czasem ratowały nas małe ciasne sklepiki niemalże w arabskim stylu, gdzie można kupić mydło, powidło, jak i papierosy na sztuki (o tak!). Problem z jedzeniem był nawet w stolicy, czyli La Valetta. W obrębie starówki każda knajpa po południu była zamknięta. Tłumaczono, że kucharz ma wolne, albo że skończyła się mozarella – w Turcji rzecz nie do pomyślenia ;)
Za to kiedy już upoluje się jedzenie jest ono naprawdę smaczne; w większości wypadków jest to po prostu lekko zmodyfikowana kuchnia włoska – śródziemnomorska i pyszne tanie wino, zarówno importowane jak i lokalne. Specjalnością jest królik po maltańsku, albo świeże ryby podawane z sosem pomidorowym; ciekawe zestawienie. W marketach brytyjskich sieci za to można znaleźć wszelkie cuda z całej Europy, także francuskie wina, włoskie sery, tureckie orzeszki, polskie słodycze i ogórki kwaszone. W kawiarniach pyszna włoska kawa, a ja specjalnie wybrałam się kilka razy do średniowiecznej Mdiny zjeść w herbaciarni „La Fontanella” tamtejsze legendarne ciasta. Niestety problem jest z warzywami – mieszkając na południu Turcji przyzwyczailiśmy się do tego, że są tanie i łatwo dostępne. Na Malcie są drogie i zazwyczaj bez smaku, jednak biorę poprawkę na to, że byliśmy tam w okresie zimowym.
Warunki atmosferyczne…
Pogoda… trochę nas zaskoczyła. Teoretycznie powinno być łagodnie i słoneczne.
I było. Słońca zdecydowanie nie brakowało.
Nie wzięliśmy pod uwagę faktu, że na tak małej wyspie… nie bójmy się tego słowa… pieruńsko wieje. Nigdy nie wiedziałam jak się ubrać, w naszym maltańskim grobowcu marzłam (mieszkaniu w starym budownictwie z grubymi ścianami, małymi okienkami, które co prawda odnowione i w dobrym stanie ale jednak miało za zadanie chłodzić, niż ogrzewać), a po wyjściu z niego okazywało się że jest pięknie i przyjemnie… no chyba że wiało. Wtedy żałowałam, że nie mam nawyku noszenia czapki czy chustki. Szybko się zresztą przeziębiłam. Pod koniec listopada z kolei zaczęło padać – a padało tak, że pół nizinnej Malty (a blisko nas sąsiednia Gzira) znalazło się pod wodą. Ze zdziwieniem spacerowałam po promenadzie parę dni potem obserwując opalających się na plaży wczasowiczów (nie topless – to na wyspie zabronione!).
Są dwie rzeczy, które na Malcie mnie kompletnie oczarowały i dla których z wielką przyjemnością bym tam wróciła.
Woda
Pierwsza to oczywiście bliskość wody i maltańskie zatoczki i porty, w których cumują zarówno wielkie pasażerskie statki, luksusowe jachty (zimuje tu ponoć wiele jachtów gwiazd show-businessu) jak i malutkie rybackie luzzu. Ze Sliemy, gdzie mieszkaliśmy, często kursowałam bezpłatnym promem do stolicy – Valetty, a potem na chybił trafił wybierałam autobus do dowolnej miejscowości, by zwiedzać codziennie coś innego, zazwyczaj położonego nad wodą właśnie.
Najsłynniejszym skupiskiem błękitnych łódek z namalowanymi oczami jest wspomniana rybacka wieś Marsaxlokk. Mówi się, że każdy prawdziwy Maltańczyk ma drewnianą łajbę luzzu zamiast samochodu. Lubiłam zresztą siadać sobie na brzegu którejkolwiek zatoki i kontemplować widok na spokojną taflę wody; bez problemu mogłam sobie wyobrazić, że przeprowadziłam się na Maltę i tu mieszkam.
Architektura
Druga sprawa to architektura. Malta jest dość gęsto zabudowaną wyspą; miejscowości zaczynają się jedna po drugiej, nierzadko trudno zorientować się, gdzie przebiega granica. Nie jest to więc na pewno „zielona wyspa”, ale mi ten miejski klimat niesamowicie odpowiadał.
Wiele budynków wzdłuż wąskich uliczek ma sto albo i więcej lat, więc pamięta czasy brytyjskiej kolonizacji. Taki to właśnie styl: wąskie jednopiętrowe domy z drewnianymi kolorowymi balkonami, okiennicami i drzwiami – niektóre rozpadające się niemal w oczach, inne zadbane, wymuskane i ozdobione wspomnianymi wizerunkami świętych. Największą radość sprawiało mi spacerowanie po tych uliczkach, mijanie rozmaitych „sklepów kolonialnych” (a przynajmniej w takim stylu), czy czerwonych budek telefonicznych. Jeśli dodamy do tego suszące się na sznurach pranie, zaparkowane bardzo różnej maści samochody, zarówno stare typy retro, jak i eleganckie bryki, i dziadka codziennie o tej samej godzinie pchającego wózek ze świeżymi owocami i warzywami, mamy obraz mojej fotograficznej Malty.
I co jeszcze…
Zwiedziłam także siostrę Malty – mniejszą wyspę Gozo, dużo bardziej kameralną.
Spacerowałam też po bogato urządzonych kościołach-rotundach i pałacach w barokowym, przesadzonym stylu, kapiących niemal od złota. Nieustannie gubiłam się w uliczkach co chwila innej miejscowości (mój telefon gubił zasięg GPS), i wciąż wychodziłam przy tym samym kościele. Imprezowałam z K.P. na Bay Street w St. Julians, popularnym zagłębiu klubów wśród uczących się angielskiego przyjezdnych z całego świata. „Odhaczyłam” wszystkie najsłynniejsze maltańskie klify, z których jednak najbardziej podobał mi się ten na Gozo zwany Azure Window.
Jechałam na stopa ze starszym Maltańczykiem, który pięknym angielskim opowiadał mi o swoich wrażeniach z Polski i o tym, jak bardzo uwielbiał Jana Pawła II (na marginesie, za to właśnie Maltańczycy kochają Polaków i wielu z nich albo już zwiedzało Polskę, albo planuje się wybrać). Zwiedzałam podziemne katakumby św. Pawła (IV w n.e.), które skojarzyły mi się z Kapadocją.
Totalnie i absolutnie zakochałam się w krętych uliczkach Vittoriosy i Floriany, dwóch miejscowości które mylę ze sobą do dziś (nadal nie wiem które moje zdjęcia zostały zrobione w której), gdzie wzdłuż kolorowych ścian domów stoją wielkie donice z kwiatami i krzewami a na ganku wylegują się koty.
***
Przed samymi Świętami Bożego Narodzenia wraz z K.P. pożegnaliśmy wyspę, prawie spóźniając się na samolot – oczywiście autobus na lotnisko, który miał przyjechać – nie przyjechał – pozostało paniczne poszukiwanie taksówki; potem przejścia na odprawie w maltańskich liniach lotniczych; za dużo nakupowałam maltańskich prezentów i musiałam mocno się nagimnastykować aby wpuszczono mnie na pokład. Obiecywałam sobie wtedy, że z Maltą dam sobie spokój.
A teraz po czasie, kiedy emocje dawno już opadły i przebieram foldery zdjęć, jakoś tak mi tęskno się zaczyna robić. Jeśli ktoś z Was był na Malcie, koniecznie niech napisze o swoich wrażeniach. Kto nie był – mam nadzieję że wystarczająco zachęciłam. Zdecydowanie jechać warto, tym bardziej że to tak „blisko” geograficznie, a jednocześnie nieco „inaczej”, z odrobiną egzotyki. Pozostałe wpisy z Malty znajdziecie tutaj.
Niespodziewanie w Australii dowiedziałam się, że do tego właśnie kraju emigruje najwięcej Maltańczyków. Miałam przyjemność rozmawiać z jednym z nich, który oczywiście… wspominał pobyt w Polsce, polską wódkę, pierogi, i nawiązywał do papieża. No tak, tym samym potwierdził stereotyp :)
PS. Zanim znaleźliśmy na Malcie nocleg na dłużej, mieszkaliśmy w bardzo przyjemnym hotelu Carlton, zarezerwowanym jak zawsze przez Booking.com. Jeśli będziecie się szykować do wyjazdu na Maltę lub w inne miejsce na świecie, szukając noclegu sprawdźcie dostępne kwatery z tego linka [klik]. Jest to link afiliowany: dla Was różnica w cenie żadna, a jeśli coś zarezerwujecie – kilka groszy wpadnie na moje konto. Dzięki :)
17 komentarzy
Ale super pomysł na wykorzystanie miesięcznego czynszu!!! Też tak spróbuję zrobić jak będę się przeprowadzać :D
Ha, ha :) Niestety te dwa czynsze tureckie nam nie wystarczyły na 5 tygodnia życia na Malcie, ale na szczęście mieliśmy i tak coś odłożonego na wakacje ;)
Ale ogólnie taki sposób podróżowania jest dla mnie idealny. Slow travel rządzi :)
Muszę przyznać, że masz talent do zachęcania, bo czytając myślałam tylko „Chcę na Maltę!” :D uwielbiam wszystko, co inne, trochę egzotyczne i łączące różne kultury, tym bardziej spodobało mi się to miejsce. I przyznam, że wcześniej niewiele wiedziałam o Malcie. Zdziwiło mnie chyba najbardziej, że Maltańczycy to katolicy! (mój chłopak ze zdziwieniem spytał, jak mogłam o tym nie wiedzieć ;))
Chyba rzeczywiście coś w tym jest, że innym miejscu jesteśmy bardziej kreatywni. Z wyjazdu podoba mi się 90% zdjęć, a jak robie zdjęcia w moim mieście, to nawet połowa mnie nie zadowala. A Twoje zdjęcia z Malty baaardzo mi się podobają, świetne są! Pokazują, jak urokliwe jest to miejsce. Architektura jest naprawdę bardzo ciekawa. I te kolorowe elementy! Fajnie :)
Dziękuję za miłe słowa ;) Cieszę się że troszkę przybliżyłam tę wysepkę, właśnie tak jak piszesz łączy tyle rozmaitych wpływów, że jest to bardzo ciekawe miejsce. Ja sama o Malcie wiedziałam, że jej stolicą jest Valetta (zostało z dziecięcych gier w państwa-miasta :)) i coś tam o zakonie rycerzy maltańskich. No i tyle ;)
Ja byłam tylko tydzień na Malcie i było to zdecydowanie za mało na tak ciekawą, ciepłą i przyjazną wysepkę. Zachód słońca i owoce w morza przy porcie w Marsaxlokk genialne i niezapomnianie :D Bardzo podobały mi się maltańskie klify oraz wpisane na listę UNESCO świątynie megalityczne: Hagar Qim i Mnajdra. To najstarsze, wolno stojące budowle zbudowane przez człowieka! Czemu służyły naukowcom do dziś trudno jest jednoznacznie wyjaśnić. Dla jednych to kamienne, wielkie kalendarze, dla innych miejsca kultu, dla jeszcze innych obserwatoria astronomiczne. Trudno opisać uczucie, jakie towarzyszy podczas przemierzania labiryntu prastarych korytarzy, w cieniu potężnych menhirów. Podziw potęguje fakt, że pierwotnie były jeszcze wyższe, niż ich sięgające sześciu metrów pozostałości. Zagadka skąd starożytni byli w stanie tak dopasować głazy, skoro zbudowane zostały zanim jeszcze człowiek wynalazł narzędzia z metalu i koło!
Dzieki za ten komentarz! Nie dotarlam do swiatyn niestety zawiodla komunikacja miejska :) jako ze podrozowalam sama z kolei nie bardzo bylam gotowa na prowadzenie auta w ruchu lewostronnym :) bedzie trzeba jeszcze wrocic. W ogole chcialabym zobaczyc Malte latem :)
Po przeczytaniu Twojego wpisu jeszcze bardziej cieszę się, że w Piątek wylatuje na Maltę :)
Super! Życzę wspaniałego pobytu :) Jestem pewna, że będzie Ci się podobało. Daj znać :)
Niestety byłam tylko przejazdem… w drodze na Cypr Południowy :) Po tamtej części pojeździłam wtedy ze znajomymi stamtąd, więc Cypr Północny został „na później”. Chciałabym go odwiedzić najbliższej wiosny – jeśli się uda na blogu na pewno o tym napiszę ;)
Kurcze zazdroszczę Ci tej ucieczki i wypoczynku przez 5 tygodni! Niesamowite zdjęcia
Dziękuję, cieszę się że się podoba!
U nas wypoczynek trwa właściwie więcej bo pracujemy tylko przez pół roku, ale jakkolwiek bajecznie to brzmi wcale to nie takie fajne rozwiązanie. Dlatego czasem trzeba wyjechać żeby naprawdę poczuć, że się odpoczęło po męczącym sezonie :)
I owszem, spędziliśmy na Malcie dwa piękne tygodnie i muszę przyznać, że mamy bardzo podobne wrażenia z pobytu na wyspie, ze szczególnym uwzględnieniem transportu publicznego… ;-) Na szczęście nie mieliśmy problemów z dojazdem na lotnisko, gdyż skorzystaliśmy z shuttle busa, który pojawił się przed hotelem o wyznaczonej porze i na czas dowiózł nas na miejsce. Więcej wrażeń z Malty tu: http://www.eryniawtrasie.eu/category/malta
Taaaak! My z Malty wylatywalismy 2 razy (raz na weekendowy wypad) i shuttle bus ktorego zamowilosmy 2.razem…. spoznil sie pol godziny! Bylo duzo dzwonienka i nerwowego pytania. Malta :)
A to pech! Ale zdążyliście w końcu na samolot?
Na szczęście tak :)
Trochę mnie zachęciłaś :) tyle, że ja myślę o przeprowadzce (no przynajmniej na rok). Typowałam w moją ukochaną Australię ale.. nie dostałam wizy i gdzieś ten rok trzeba spędzić w fajnym miejscu. Super fotki :)
Bardzo przyjemne miejsce! I klimatyczne :) Dziękuję!
Comments are closed.