Czy tytuł posta nie zabrzmiał dla niektórych niepokojąco? Że Australia? Że przeprowadzić? Że dzisiaj? Ale o co chodzi?
Już uspokajam. O nic. Po prostu mój sentymentalizm daje o sobie znać. Tak się składa, że dokładnie 2 lata temu postawiliśmy wraz z Królem Pomarańczy stopę na lądzie zwanym „Down Under”. W Australii spędziliśmy 3 miesiące, czyli wykorzystaliśmy do maksimum nasze wizy turystyczne.
Od tego czasu życie nie jest już takie samo :)
Nie ma miesiąca, żeby nie wzięło nas obojga na wspominki. Raz, że spędziliśmy tam naprawdę niesamowity czas, a pobyt w Australii był spełnieniem moich dziecięcych marzeń (cała historia Australii w moim życiu jest opisana w tym tekście). W Australii zakochaliśmy się oboje na zabój i po powrocie do Turcji… mieliśmy depresję :)
Do dzisiaj kiedy mam gorszy gorszy dzień myślę sobie: „jestem osobą, która zrealizowała swoje marzenie i była w Australii!!!” – od razu napełnia mnie duma i humor się poprawia. Nie będę przesadzać, jeśli powiem, że jest to jedno z najważniejszych wydarzeń w moim dotychczasowym życiu.
Często pytacie mnie czy planuję zostać w Turcji na zawsze, albo czy myślę o powrocie do Polski…
Szczerze?
Gdyby coś w moim życiu poszło nie tak, gdyby potrzebna byłaby mi wielka życiowa zmiana, gdyby w Turcji przestało mi się podobać to… pierwsze co zrobiłabym, to obrałabym australijski kierunek. Tak, wiem że jest tam drogo. Tak, wiem, że nie jest łatwo zamieszkać tam na stałe. Tak, wiem, że życie w Australii jak i w każdym innym kraju to nie idylla. Ale podjęłabym się tej próby. Niekoniecznie na stałe. Chociaż na trochę.
Bo o ile Turcja w moim życiu pojawiła się całkowicie przypadkowo, rozkochała mnie w sobie i stała moim domem przez tyle lat, o tyle Australia byłaby już w pełni świadomym wyborem, a nie dziełem przypadku. I to na dodatek nie tylko jakąś szaloną idealistyczną wizją, tylko krajem w którym BYŁAM. Który ZOBACZYŁAM i starałam się ZROZUMIEĆ. Owszem, 3 miesiące to mało ale… lepiej niż nic :)
Zapraszam Was zatem do przeczytania mojej subiektywnej i sentymentalnej listy powodów, dla których mogłabym się przeprowadzić do Australii choćby dzisiaj
Australia jest daleko
Zaczęłam od może dziwnego powodu, ale już tłumaczę. Odległość Australii od reszty świata to wada (kilkanaście godzin podróży samolotem, duża różnica czasu 8-9 godzin) ale jednocześnie zaleta. Europa, kiedy jest się w Australii, ze wszystkimi swoimi problemami, dyskusjami, kryzysami, wydaje się tak… nieważna! Tym bardziej, że kiedy w Europie trwa dzień, w Australii smacznie się śpi i wiele wiadomości dociera do nas z opóźnieniem. Czy to nie piękne? Pobyt w Australii był dla mnie niesamowitą lekcją dystansu do wielu życiowych, wydawałoby się bardzo ważnych, problemów. Tym bardziej, że na wiele tych problemów australijska odpowiedź to: „no worries, mate” (nie martw się, bracie). I jakoś tak od razu demony znikają.
Australia jest ogromna i… pusta
Zanim do Australii przylecieliśmy oczywiście oglądałam mapę, liczyłam kilometry, planowałam podróże, i byłam świadoma, że jest to wielki kraj porównywalny rozmiarem do całej Europy. Ale chyba do końca to do mnie nie docierało. Dopiero na miejscu okazało się, jaki to naprawdę ogrom. Po wylądowaniu w Sydney odebrała nas z lotniska moja rodzina, powiedzieli, że mają „niedaleko”. Niedaleko okazało się być 180 kilometrową trasą…
Odległość między Brisbane na zachodzie a Perth – najbardziej „wschodnim miastem”, wynosi prawie 4500 tys. km! Co oznacza różnice klimatyczne, inną roślinność, zwierzęta, różnice czasu, różnice między ludźmi… Jakie to bogactwo i potencjał do odkrycia!
Jednocześnie przy takim ogromnym terytorium Australia ma jedynie 24 mln mieszkańców. Wyobrażacie sobie?! Nawet kangurów jest dwa razy więcej, a i tak dużo mniej, niż mieszkańców ma Europa (740 mln). To dlatego w Australii nie ma takiego ścisku, ciśnienia, stresu i zgiełku co w Europie. Miasta są przestrzenne i rozległe. Poza miastami można godzinami jechać autostradą nie widząc żywej duszy czy gospodarstwa.
Australijskie miasta
Jeden z najważniejszych powodów dla których przeprowadziłabym się do Australii są tamtejsze miasta. Z tych największych miałam okazję zwiedzić Sydney, Brisbane, Adelajdę i Melbourne. Każde z tych miast zachwyciło mnie organizacją, bezpieczeństwem, ilością zieleni, parków, ścieżek rowerowych. Zazwyczaj każde australijskie miasto posiada tak zwane CBD (Central Business District), gdzie królują nowoczesne wieżowce, najważniejsze i najmocniejsze firmy, sklepy, restauracje, i gdzie owszem, panuje spory ścisk. Wystarczy jednak udać się 10 minut pieszo poza miasto i… krajobraz zmienia się na małomiasteczkowy. Niska zabudowa, parterowe lub piętrowe domki z ogródkiem, klimat sielskiego osiedla wyposażonego w boiska, parki, alejki spacerowe.
Osobny powód: Melbourne
Moje miasto numer jeden. Zresztą od lat wygrywa w rankingach najlepszych miast do życia na świecie. Miałam okazję poznać je od podszewki, mieszkaliśmy tam bowiem z K.P. ponad 2 miesiące. Zdążyliśmy wyrobić sobie własne nawyki, ulubione miejsca, trasy, knajpki. Czuliśmy się tam jak u siebie. To właśnie mój ukochany sposób na poznawanie nowych miast czy krajów – po prostu tam zamieszkać!
Zalety Melbourne można wyliczać bez końca, ale dla mnie najważniejszymi były:
- Mimo że miasto ma prawie 4 mln mieszkańców czuć to tylko w CBD. Poza centrum panuje cisza i spokój. Mieszkaliśmy w imigranckiej dzielnicy Flemington, właścicielem naszej kwatery było chińskie małżeństwo. Czuliśmy się tutaj spokojnie i bezpiecznie, urządzaliśmy grille za dolara w pobliskim parku, graliśmy w tenisa na darmowym korcie, można było się czuć jak w malutkim miasteczku.
- Europejski klimat i australijska tolerancja. Melbourne słynie z kosmopolitycznej atmosfery i zarówno mi jak i K.P. bardzo się tam podobało. Wszelkie narodowości, obyczaje, stroje – nic nie dziwi, wszystko pasuje. Oboje czuliśmy się tam swobodnie.
- Ilość zieleni powala. Do tego ścieżki rowerowe. Samochód w Melbourne jest całkowicie zbędny.
- Komunikacja tramwajowa. System tramwajowy w Melbourne jest jednym z najbogatszych na świecie: 250 km torów i pół tysiąca tramwajów. Co prawda jest też niesamowicie wolny – przystanki są gęsto rozmieszczone – ale tramwajem można dojechać do niemal każdej dzielnicy miasta. Na terenie CBD znajduje się bezpłatna strefa tramwajowa, więc kiedy chce się załatwić różne sprawunki w mieście, podjechać kilka przystanków – tym lepiej!
- Kawa w Melbourne. W wielkim skrócie: jedna z najlepszych kaw, które piłam w życiu. Nie wiem jak oni to robią. Do jakiejkolwiek knajpy się nie zajdzie, czy lepszej, czy gorszej, kawę mają wszędzie tak samo dobrą i tak samo tanią. Mimo że nie jestem od kawy uzależniona i mogę jej nie pić tygodniami, w Melbourne po prostu musiałam. Tak pyszna była. I do tego mini serniczek we włoskiej kawiarni Cafe Brunetti… o nie!
- Różnorodna kuchnia. W Melbourne zjesz potrawy z całego świata. Wszyscy niemal są tutaj emigrantami, i chętnie otwierają lokalne restauracje. A lokalne, znaczy: prawdziwe. Najlepsza pizza we włoskiej dzielnicy, gdzie słyszy się włoski język a kelnerki zaciągają z akcentem po angielsku. Kraciaste obrusy, wino w karafkach. Najlepszy kebab u Turków, to oczywiste :) [Na marginesie: najlepsze gözleme u Greków, którzy przywłaszczyli tureckiego naleśnika]. Chińszczyzna w chińskiej dzielnicy, tuż obok tanich chińskich sklepów. Hinduskie curry u Hindusów. Burrito u Latynosów. I tak dalej. W Australii zakochałam się też w sushi, które jest najtańszym daniem dla mas, a nie czymś ekskluzywnym, i dostępne jest w wielu odmianach, u Japończyków oczywiście. Za kilka australijskich dolców można się najeść do syta.
- Queen Victoria Market – lokalny market spożywczy kilka przystanków od naszego domu. Wpadaliśmy tam bez przerwy, szczególnie na wakacyjne Nocne Markety (nocne czyli od godziny 18 do 21 :)) Szaleństwo ulicznego jedzenia, muzyka na żywo, świetni ludzie. Zamiast iść do baru albo na koncert, woleliśmy spędzać czas właśnie tam :)
- Street art, graffiti, koncerty uliczne, festiwale – W Melbourne nigdy się nie nudziliśmy. Centrum kulturalnego życia w mieście jest Federation Square (po australijsku skracając „Fed Square”) – plac, na którym można po prostu posiedzieć i poobserwować ludzi, ale też odbywa się mnóstwo wydarzeń kulturalnych. W pobliskich wąskich uliczkach można za to posnuć się po galeriach, artystycznych sklepikach, albo podziwiać dzieła graffiti, które stało się symbolem Melbourne. Nigdy też nie brakowało na ulicach lokalnych artystów muzyków, nierzadko o naprawdę wysokim poziomie. Słuchałam z przyjemnością.
- Bliskość wody – jak na każde porządne miasto przystało, w Melbourne woda jest blisko miasta. Nie dość, że rzeka Yarra przepływa nieopodal centrum, to jeszcze pół godziny jazdy tramwajem i jest się nad oceanem. Co prawda woda zimna, nie tak jak w Morzu Środziemnym :) Ale plażowo-wakacyjny klimat rekompensuje ten minus.
- Architektura – Melbourne jest rajem dla mojego poczucia estetyki. Nowoczesne drapacze chmur sąsiadują z budowlanymi eksperymentami zahaczającym o sztukę nowoczesną (albo dla innych: dziwactwo), i jednocześnie z budynkami mającymi ponad 100 lat. Na przedmieściach stare, czasami w kiepskim stanie budynki, przemienione w modne hipsterskie miejsca. A jeszcze dalej regularne ulice i domy jednorodzinne otoczone zielenią. Panuje jakaś taka symbioza która sprawia, że czuję się tam po prostu dobrze. Niczego nie jest za dużo.
W moich zakładkach znalazłam jeszcze świetny tekst Marka Tomalika o życiu Melbourne (tutaj).
Sport w Australii
Sport, szczególnie na świeżym powietrzu, jest dla Australijczyków naturalną formą aktywności. Wielu z nich biega, uprawia jogę w parku, gra w piłkę (a raczej soccer) albo krykieta. Nad morzem uprawia się oczywiście windsurfing albo snorkluje. „Zwykli ludzie” grają w tenisa czy golfa, podczas gdy u nas te dyscypliny traktowane są jak elitarne. My sami mając pod kwaterą darmowy kort tenisowy kupiliśmy szybko rakiety i graliśmy niemal codziennie.
Owszem, żeby nie było tak różowo, kiedy przebywaliśmy na przedmieściach lub w małych miastach (np. w odwiedzinach u rodziny) widzieliśmy sporo otyłych osób – w amerykańskim stylu. Co więcej, w Australii spożywa się przerażające ilości przetworzonego jedzenia i cukru (np. biały, paskudny tostowy chleb – taki jest najtańszy).
W miastach jednak widać dużo większą dbałość o zdrowie.
Australijska mentalność
„No worries, mate” – i wszystko jasne. Australijską mentalność trudno opisać, to trzeba przeżyć. Oddaleni od innych krajów „Aussie” są tak cudownie wyluzowani, pogodni, optymistyczni. Przy nich my, Europejczycy, wydajemy się strasznie spięci, zestresowani i zakompleksieni. „Aussie” chętnie zagadują, pomogą, są uprzejmi (im dalej od miast, tym bardziej, o czym przekonaliśmy się w podróży).
I… zapraszają, żeby się do nich przeprowadzić. Typowy dialog w tramwaju, uberze, kawiarni:
– Jak Ci się podoba Australia?
– Bardzo!
– To czemu u nas nie zamieszkasz?
Australijskie poczucie humoru – owszem, czasem bardzo płytkie i poniżej pasa, ale równie często fajne, sytuacyjne lub językowe żarty. Poza tym Australijczycy naprawdę umieją się z siebie śmiać – czego brakuje mi u Turków i często u Polaków.
Uwielbiałam oglądać telewizję śniadaniową (a uwierzcie, że nigdy w Polsce, ani Turcji tego nie robię!!), bo tam żartom (choćby i głupim) nie było końca. Luźna atmosfera dobrze nastraja na cały dzień. To był niemal kompres na moją depresyjną duszę.
Niektórzy mówią o Australijczykach pogardliwie że są średnio rozgarnięci, że ich sensem życia jest surfing, piwo i barbecue – cóż, nie miałam przyjemności poznania bliżej takich ludzi, więc się nie wypowiem :)
Przy okazji anegdota. Kiedy przebywaliśmy w Australii (listopad 2015 – luty 2016) w Europie i Polsce trwały wielkie dyskusje na temat sensu przyjmowania uchodźców. Jednocześnie w Melbourne odbywały się demonstracje (uwaga) na rzecz uchodźców! To tylko uświadamiało mi w jak inna to mentalność. Australijczykom potrzeba rąk do pracy – chętnie więc przyjmują emigrantów, ale (uwaga) na własnych zasadach, do których trzeba się stosować.
Ponadto Australijczykom wciąż odbija się czkawka po latach prześladowań Aborygenów; to na pewno też ma znaczenie.
Australijski akcent
Uwielbiam australijski akcent! Żadna inna odmiana angielskiego nie robi na mnie żadnego wrażenia i nie ugina tak nóg. Rozpoznam ten akcent wszędzie i zawsze. Na początku oczywiście miałam problemy żeby cokolwiek zrozumieć i prosiłam wszystkich rodowitych Australijczyków, żeby powtórzyli – tylko wolniej – co właśnie powiedzieli. Z czasem łapałam coraz więcej, w czym na pewno pomogła mi sprawdzona w Turcji metoda: włączona od rana do wieczora telewizja i podsłuchiwanie ludzi na ulicach :)
Wyjeżdżając z Australii mój angielski też zyskał lokalny akcent, niestety już go straciłam, z czym nie mogę się pogodzić :)
Australijski porządek (dnia)
Typowy Australijczyk wstaje o 5-6.00 rano i kładzie się o 22.00 Kiedy zapada zmierzch wszyscy mówią sobie „Good night”. O północy czy pierwszej w nocy ulice, bary, restauracje pustoszeją. W Sylwestra poszliśmy spać o 2.00, bo… było już po zabawie. Wygląda to dziwnie, ale kiedy się zastanowić jest bliższe biologicznemu rytmowi życia człowieka. Przyznam, że nawet mi, osobie która lubi późno wstawać – bardzo się to podobało.
Podoba mi się szacunek do przepisów, których jest mnóstwo. Przykładem chociażby zakazy spożywania alkoholu na imprezach publicznych (dla nas Polaków chyba abstrakcja), albo w parkach. Dzięki temu ludzie żyją w jako takiej harmonii i ładzie, mimo że pochodzą z całego świata. Owszem, można narzekać na to że ostrzeżenia i tabliczki czasem kierowane są chyba do średnio rozgarniętych ludzi („nie głaskać pelikana – może ugryźć” albo instrukcje korzystania z toalety), ale cóż, trzeba mieć chyba kompleksy, żeby się tym przejmować ;)
Australijski system pracy
Koleżanka opowiadała mi prawdziwą historię o tym, jak jej znajoma pracująca jako kelnerka, siedziała w kawiarni stolik w stolik z tenisowym gwiazdorem Novakiem Djokovicem. Oboje przyszli tam na śniadanie.
I tak wygląda Australia. Możesz pracować jako kelner, sprzedawca, rowerowy kurier albo budowlaniec – chodzisz do tych samych restauracji i spędzasz czas tak samo jak bankier, manager dużej firmy czy profesor uniwersytetu. Na ile zdążyliśmy się zorientować różnice społeczne w Australii są niewielkie, podobnie jak zarobki. Pracuje się za stawki godzinowe. Minimalna dopuszczalna stawka w mijającym roku to 17 AUD za godzinę, co daje około 50 zł (oczywiście to tylko minimum; często pracuje się za dużo wyższe stawki). Jednocześnie za 17 AUD możemy zjeść obiad na mieście.
W godzinach wieczorno-nocnych stawka za pracę jest podwójna, więc… często zajeżdżając nocą do hotelu zastawaliśmy pustą recepcję i zostawiony dla nas klucz do pokoju. Jaki to kontrast do Turcji, gdzie ludzie pracują wiele godzin, dni i noce, za marne pensje!
Owszem, Australia jest krajem drogim, ale głównie dla turystów. I my sami na pobyt tam wydaliśmy wszystkie oszczędności. Ale… nie żałujemy :)
Australijski outback i bogactwo przyrody
Od zawsze uwielbiam pustynne stepowe widoki. Australia jest więc moim rajem. Kiedy podróżowaliśmy wynajętym autem po stanie Victoria i Australii Południowej (tak, zobaczyliśmy „tylko tak mały” wycinek Australii), nieustannie robiłam zdjęcia czerwonej ziemi – szczególnie w Australii Południowej i na Wyspie Kangurów – i ostrych krzaków tzw. spinifexu. To już tak zwany „outback”, czyli australijska pustynia. Gigantyczna przestrzeń, pośród której słychać własne myśli.
Albo pola, gdzie pasły się owce czy krowy: „jakie pyszne steki” – komentował zachwycony Król Pomarańczy widząc swobodne, wolne i dumne zwierzęta.
Albo wielkie połacie winnic. Wspominałam już jak pyszne i tanie jest australijskie wino? Nie mogliśmy się nim nacieszyć i piliśmy go mnóstwo :)
Albo deszczowe lasy, o których czytało się za dziecka w książkach. Lasy, po których można zrobić spacer wyznaczonymi ścieżkami, wciąż bojąc się, że na głowę spadnie wąż albo inny potwór. Gęstwina soczyście zielonej tropikalnej roślinności, zmurszałe pnie drzew, powietrze ciężkie od wilgoci.
Albo imponujące góry i klify, ocean wbijający się w ląd tworzący bajeczne formacje. Piękne szerokie plaże z drobnym białym piaskiem.
Albo zwierzaki: moje ukochane koale, których miękkie futro pachnie delikatnie eukaliptusem, kangury, które wychodzą wieczorami na popas na pola golfowe albo do przydomowych ogródków. Foki, które obserwowaliśmy na Wyspie Kangurów. Papugi, które jadły nam z ręki, bo stołowały się na wsi w przydomowych ogródkach albo miejskich parkach.
No i… pająki i węże…
Wróć! Wszyscy znajomi pytali mnie jak to z nimi było. Niestety, muszę Was zmartwić. Pająków widziałam przez trzy miesiące ledwo kilka, z czego tylko jeden był jadowity i robił faktycznie wrażenie. Spotkałam go na wsi u mojej kuzynki, w miastach nie miałam z nimi w ogóle do czynienia. Węża „odhaczyłam” jadowitego sztuk jeden (też na tej samej wsi, przechodził akurat w interesach w poprzek drogi, kiedy przejechał go samochód), i jednego podczas naszej podróży (ominęliśmy go z dystansem, a ja zamknęłam szyby auta irracjonalnie bojąc się że na mnie „skoczy”, podczas gdy K.P. wołał „rób zdjęcie, rób zdjęcie!” :)
Abstrahując od ostatniego akapitu bardzo podoba mi się australijski stosunek do przyrody i dbałość o ekologię. To było po prostu widać na każdym kroku. Brakuje mi tego w Turcji, oj brakuje. Australijczycy są bardzo świadomi tego, jak uzależnieni jesteśmy od natury. Wystarczy zresztą spojrzeć na ich parki narodowe, których jest w kraju ponad 600! Zazwyczaj wstęp do nich jest darmowy, ale należy przestrzegać określonych zasad, śmieci trudno tam wypatrzyć, a zwykłe parkowe toalety są „sustainable”: korzystają z deszczówki do spłukiwania nieczystości.
Mogłabym tak wymieniać i wymieniać. Opisywać moje australijskie przygody, anegdoty, wspomnienia i wrażenia. Do dziś żałuję, że w Australii nie wpadłam na to by kręcić filmy z mojego pobytu. Chyba wtedy jeszcze wstydziłam się gadać do kamery (szkoda, że przeszło mi to dużo później :))
Australia na zawsze pozostanie dla mnie wyjątkowym krajem, który obiecałam sobie jeszcze koniecznie odwiedzić. Nie wiem kiedy to będzie, ale jestem pewna, że kiedyś to nastąpi.
A przeprowadzić się mogłabym choćby i dzisiaj. Uprzedza się przy okazji osoby, które mieszkają w Australii od lat i trafią na ten tekst: proszę, wybaczcie idealizm i dajcie mi pomarzyć :)
O Australii pisałam już wcześniej, więc jeśli nie mieliście okazji zapraszam Was do lektury i oglądania:
Gdzie jestem? W Australii – opowiadam, skąd pomysł na Australię w mojej głowie i polecam świetną książkę i film
Mój setny lot – o setnym locie – właśnie do Australii i moje lotnicze porady po 100 odbytych lotach :)
Świątecznie-podróżniczo – o naszej wyprawie samochodem po Victorii i Australii Południowej
Australijskie opowieści – moje refleksje pod koniec pobytu i podsumowanie naszej podróży
Australia day vs Australian Open – o tym jak oglądaliśmy Serenę Wiliams i Agnieszkę Radwańską na żywo, i jednocześnie świętowaliśmy Dzień Australii
Reklamy po australijsku – o australijskim poczuciu humoru na przykładzie popularnych reklam
Skylar o Australii – Podsumowanie pobytu i wspomnienie cudownych osób, które poznałam na miejscu, oraz link do audycji w polonijnym radiu SBS w Melbourne, gdzie wystąpiłam i opowiadałam… o Turcji :)
I na koniec (już naprawdę na koniec!) set zdjęć z ukochanego Melbourne (kliknij żeby powiększyć):
16 komentarzy
I dla takich chwil warto marzyć, bo one na pewno się spełnią .
Marz wspominaj i pisz.
Pozdrawiam.
O to to, dziękuję :) i wzajemnie!
Jako osoba mieszkająca w Australii, do tego w Melbourne, oficjalnie stwierdzam, że w pełni aprobuję powyższy tekst.
Bardzo mi miło to czytać.
Pozdrawiam i czekam na ponowny przyjazd.
Ufff, aprobata, i to w pełni :) Cieszę się, dziękuję i serdecznie pozdrawiam Melbourne!
Ech, tak mi się marzy sąsiednia Nowa Zelandia, ale mam problem z wyszarpaniem trzech tygodni urlopu naraz, a o trzech miesiącach to mogę pomarzyć. Stąd ograniczamy się do bliższych kierunków – Turcja na przykład ;-)
O Zelandii też myślałam, planowaliśmy że sobie „skoczymy” samolotem z Australii… dopiero po przyjeździe nas oświeciło że sama podróż ze wschodniej Australii to 5h samolotem a ceny biletów to osobna bajka :) Może kiedyś! Tego też Wam życzę :)
O rany, nigdy jakoś wyjątkowo nie chciałam jechać do Australii, a teraz chcę! Cóżeś mi uczyniła :-) Ta lista miejsc do zobaczenia i tak jest już potwornie długa
Przepraszam :-D
az zatesknilam! tak pieknie opisalas Australie. mieszkalam tam pol roku, to bylo wprawdize 8 lat temu i ptrzez ten czas tyle sie wydarzylo, ze zdazylam juz o niektorych rzeczach pozapominac. Super wpis, swietnie sie czytalo, szczegolnie, ze dzieki tej lekturze na chwile przenioslam sie w czasie :)
Dziękuję :) Ja też chyba będę wracać do tego wpisu jak mnie przyciśnie tęsknota… :)
Pieknie to opisalas. Bardzo mnie cieszy, ze podobala Wam sie Australia I wszystko z nia zwiazane. Mieszkam w Australii (Sydney) juz od 29 lat, czyli jestem prawie tutejsza :) Kocham ten kraj I nie zamienilabym go juz na zaden inny. Oczywiscie cudownie jest pojechac do ukochanej Polski, gdzie sie wychowalam I mieszkalam przez 25 lat ale dom jest juz tutaj w Sydney. Jeszcze raz dziekuje za piekny opis I zycze ponownego wypadu do AU. Pozdrawiam serdecznie.
Dzięki za przemiły komentarz! Po nazwisku widzę, że masz także związki z Turcją! Cieszę się, że mój nieobiektywny wpis Ci się podobał. Mam nadzieję że wrócę jeszcze do Australii i… może będzie okazja się spotkać? ;)
Pozdrowienia!
Zgadza sie, moj maz urodzil sie w Turcji :) a poznalismy sie tutaj w Auatralii. On juz mieszka tutaj okolo 40 lat. Jezeli kiedykolwiek zawitasz w nasze strony to prosze daj znac :) Pozdrawiam I dzieki za Twoj blog, jest swietny :)
Interesuje mnie:
Istambuł, Kapadocja. Włóczę się sama:)
:) Wiem,że nie ma busów z A. do Kapadocji i juz prawie bym wykupiła jakis zorganizowany a fuj:))) wyjazd, może coś o nich słyszałaś, wiesz…. [Premio Travel]
Tak, mają dość popularne wyjazdy głównie nastawione na zakupy. Ale za to z fajnymi przewodnikami.
Comments are closed.