Jestem już w Portugalii – moja objazdówka posuwa się sprawnie i żwawo, jak zaplanowałam, ale trochę to się kłóci z zaplanowanym przeze mnie leniuchowaniem. Cóż, może teraz, w Lagos, gdzieś nad oceanem się to uda? Tym bardziej, że pogoda nie dopisuje – jest deszczowo i pochmurno, choć (na szczęście) ciepło. Naiwnie miałam nadzieję na jakąś kąpiel (wzięłam nawet kostium!), albo chociaż na powylegiwanie się na plaży przy klifach, ale chyba nic z tego. Zresztą nie przesądzajmy sprawy – zostaję tu do poniedziałku. Po to, by dać stopom odpocząć, przeprać ciuchy i ogólnie nieco się zrelaksować. Ostatnich kilka dni to hiszpańskie szaleństwo, choć kiedy na to spojrzę z perspektywy wydaje się, że nie ma powodu – zwiedziłam przecież tylko trzy miasta! Barcelonę, Granadę i Sevillę. W Sevilli byłam zdecydowanie za krótko – bezwzględnie planuję powrót, najlepiej na lekcje flamenco :)
Ale po kolei. Ostatniego dnia mojego pobytu w Barcelonie wykwaterowałam się rano, zostawiłam bagaż w hotelu i ruszyłam na odkrywanie okolicy. Działo się, oj działo! Zaczęło się prawdziwą ekstazą zapachowo-smakową, czyli wizytą na bazarze La Boqueria, znajdującym się nieopodal mojej kwatery. Przyzwyczajona do tureckich bazarów nie spodziewałam się wielkich wzruszeń (to pewnie, charakterystyczne dla mnie, zblazowanie), a jednak to co zobaczyłam przerosło moje oczekiwania. Sery, wędliny, warzywa, przyprawy, wszystko w formie tak po europejsku „zorganizowanej” i uporządkowanej, i pewnie przez to jeszcze bardziej kuszącej. Sama nie mogłam sobie odmówić pysznego calzone (z którym eksperymentuję w kuchni czasami) – z nadzieniem pieczarkowo-warzywnym z mozarellą i do tego wypiłam egzotyczny sok z owocu, którego nazwy już nie pamiętam.
Było to przeżycie, które zapamiętam na długo. Zachęcam wszystkich smakoszy do odwiedzenia bazaru.
Kolejnym punktem tego dnia było zwiedzanie dzielnicy Gotyckiej nieopodal. Wąskie uliczki, strzeliste wieżyczki kościołów, przestrzenne place – a wszystko to sprytnie zaadaptowane przez współczesność, że w ogóle nie kłóciło się z oddechem historii (choć momentami miałam już dość kolejnego sklepu Stradivariusa czy Blanco w odległości 3 kilometrów). Wisienką na torcie – mimo zachmurzonego nieba – okazała się wizyta w katedrze barcelońskiej, a szczególnie wjazd trzeszczącą (!) windą na dach i roztaczająca się z niego panorama. Mimo trwających intensywnie prac remontowych było co podziwiać.
Popołudnie i wieczór zajęło mi chodzenie po sklepach, z incydentem w postaci pilnego poszukiwania butów, kiedy po nagłej ulewie moje stare ale słabe trampki niemalże rozpadły się na moich oczach (wstyd!). Na szczęście znajdowałam się przecież w handlowym raju, więc szybko sobie z tematem poradziłam, uprzednio zakupując parasolkę ;)
Najlepsze jednak było dopiero przede mną. Wieczorem zabrałam się na dworzec wraz z całym dobytkiem i wpakowałam do nocnego pociągu mającego mnie zawieźć na południe, do Andaluzji. Dworzec jak i cała organizacja bardzo mnie zaskoczyły; odprawa niemalże jak na lotnisku (dwie bramki kontroli, prześwietlany bagaż!), a pociąg… cóż ;) Ostatnio kuszetką podróżowałam jako ośmiolatka (na rodzinne wczasy do Bułgarii), miałam więc idealistyczne wyobrażenie pociągu z łóżkami do spania. Mówiąc krótko, wtedy, w wieku lat 8 czy 9, kiedy jechaliśmy przez 2-3 dni pociągiem, chyba narodziła się moja pasja do podróży.
I teraz takie rozczarowanie! Korytarzyk, przez który nie mogłam się przecisnąć. Maluteńki przedział kuszetkowy z czterema łóżkami (dwa na dole, dwa na górze – mi na szczęście przypadł dół). Wszędzie ciasno. Na szczęście, tu trzeba zwrócić honor hiszpańskim kolejom, było też czysto i porządnie. Zestaw ręczniczek+pasta i szczoteczka do zębów+woda mineralna+stopery, które wtedy wydawały mi się bez sensu. Jakże bardzo się myliłam!
Moimi współpasażerkami okazały się dwie Hiszpanki. Jedna młoda, szybko wdrapała się na górne łóżko i nie odrywała od swojego smarfona. Druga… ledwo mieściła się w przedziale, jowialna, gadatliwa starsza pani. Bezwstydnie przebierała się w piżamę poprawiając to i owo, mówiła do mnie po hiszpańsku, mimo że już przecież wiedziała, że ja ne comprendo. Potem poszła spać i wydawało się, że do wylądowania w Granadzie o 8.05 mam spokój.
O godzinie 2.00 obudziło mnie potężne chrapanie. Chrapanie miałam wrażenie było słychać w przedziale, nie, w całym wagonie, a może nawet i pociągu! Chrapanie przytłumiało wszelkie inne odgłosy. Stukot kół po torach, który tak lubię, kompletnie znikł. Było tylko chrrrr-chrrrrr…. Owijałam się poduszką, potem włączyłam mp3 – nic nie pomagało. Wzdychałam, mówiąc „jezu, jezu” i mając nadzieję, że usłyszy.
Nic.
Następnie przypomniałam sobie o stoperach.
Trzeba przyznać że nieco pomogły, chociaż dzwięk przechodził także przez nie. I w ten sposób zasnęłam gdzieś w okolicy 4:30. Lepsze coś niż nic ;)
/cdn jutro/
Żeby w takim chrapliwym nastroju Was nie zostawiać, poniżej parę smakowitych zdjęć:
Nie wiem, czy to rzepa czy coś innego? Proszę o sugestie ;)
To co mi się najbardziej podobało w La Bouqerii, czyli możliwość zjedzenia wszystkiego od razu na świeżo. I popicia.
O, jak tutaj.
Wesołe świnki z pozdrowieniami dla czytających te słowa w Turcji :)
Pitahaya – to jest co, co piłam. Słodkie i orzeźwiające.
Zumos naturales, komentarz zbędny.
W torebkach papierowych to jednak wolałabym orzeszki :)
W rzeczy samej (*Szczęscie to nie miejsce, tylko sposób życia)
Dzielnica gotycka
Widok z katedry na Barcelonę.
Kawka na Placa de la Catalunya w słynnej kawiarni Zurich. Pyszna i niedroga (1,20 eur)
Jeden z fantastycznych budynków Gaudiego
Placa de la Catalunya
A i oto mój przedział. Umywaleczka gustowna jest zamykana (bardzo sprytnie). W lusterku pisząca te słowa pozdrawia serdecznie ;)
2 komentarze
To musi byc maniok! Dziekuje za super raport z podrozy i zapraszam czasem do mnie, nad Bodenskie :)
Kasia ma racje ten owoc to maniok :)
a soczki z boquerii uwielbiam :D
jakbys chciala to zajrzyj do mnie- pisze wlasnie o Barcelonie
pozdrawiam!
Comments are closed.