Jeden wpis w zeszłym tygodniu ominęłam, w zeszłym tygodniu bowiem nie wiedziałam, mówiąc kolokwialnie, w co ręce włożyć. Najpierw przyjazd z Turcji do Polski, poprzedzony bieganiną w pracy w Alanyi, zaraz następnego dnia po podróży kolejna podróż – do Wrocławia na spotkanie o którym wcześniej pisałam. I przy okazji: bardzo dziękuję jeszcze raz (bo raz już na Facebooku dziękowałam) za udział wszystkim, którzy się pojawili, i za ciepłą atmosferę! No i za to, że znieśliście moje gadulstwo :)
Ptaszki ćwierkają, że następne spotkanie dopiero jesienią ale za to w Gdańsku. Informuję zawczasu, co by nie było :) Na bieżąco oczywiście, jak zwykle, także newsy się pojawią.
Tyle Wrocław. Po Wrocławiu (który przy okazji sobie przespacerowałam z aparatem, piękne miasto!), szybki powrót do Poznania, znów załatwianie i bieganie, … i w weekend zaniosło mnie aż do Włoch! Dokładniej: do Rzymu. Na dni cztery.
Tym razem nie jechałam ani sama, ani z Królem, tylko z trzema kobietami z mojej rodziny, a przede wszystkim z Mamą. Wyjazd miał na celu uroczyste świętowanie jej urodzin.
Była to moja druga wizyta we Włoszech. Pierwsza też całkiem niedawno, bo w grudniu, tydzień czy dwa przed świętami, z Malty wybraliśmy się z K.P. na weekend do Mediolanu.
W obu przypadkach korzystaliśmy z tanich linii lotniczych, dzięki którym te wyjazdy finansowo były naprawdę osiągalne. Hostele/hotele rezerwowałam z Booking-u. Przy okazji (uwaga, reklama!) zachęcam do bukowania noclegów na całym świecie z podanego powyżej linka (lub banera, który od dawna wisi po prawej stronie) – Wy nie tracicie nic, a Skylar skapnie wtedy parę groszy na poczet kolejnych podróży :)
Wydaje się, że Włochy a Turcja to dwie odległe bajki, ale… gdzież tam! Kraje te, przynajmniej tyle na ile mogłam się przekonać, to prawie bracia, ot taka śródziemnomorska rodzina. Zachowania ludzi, klimat, gadatliwość, zaczepność i chęć do śpiewania piosenek na ulicach (szczególnie, nie wiem dlaczego, podczas przechodzenia na pasach) – niemalże identyczne! Do tego dołączmy jeszcze ruch drogowy… i jesteśmy w domu :)
Cieszę się, że miałam okazję zobaczyć zarówno Rzym jak i Mediolan, miasta te są bowiem diametralnie różne.
W Mediolanie – mieście mody – oglądałam uliczny lans, wystylizowanych ludzi w ciuchach od najdroższych projektantów i butiki tychże projektantów z wystawami i cenami, które kompletnie nie mieszczą się w głowie. Mogłam stać i stać w Galerii Vittorio Emmanuelle patrząc na spacerujące ludzkie indywidua i fotografując je ukradkiem (i będąc ciąganą przez podekscytowanego K.P. od wystawy Prady do wystawy Gucci). Potem było spacerowanie po placu otaczającym tak piękną że aż nierealną Katedrę Mediolańską, zwiedzanie jej aż po dach, przeciskanie się przez setki ludzi pozujących do pamiątkowych fotek, albo mijanie straganów wystawionych z okazji zbliżających się wtedy Świąt Bożego Narodzenia, sprzedających mydło, powidło, oliwki, chińskie ciuchy, a przede wszystkim omijaną przez K.P. na dużą odległość szynkę parmeńską :)
Zwiedziliśmy też operę La Scala a także Zamek Sforzów, pod którym trafiliśmy akurat na gwiazdkowy bieg charytatywny „Mikołajów” (biegaczami byli zarówno dorośli jak i całe rodziny z dzieciakami wózkach albo psami na smyczach, wszyscy z założonymi czapami mikołajkowymi). A propos, w Rzymie też trafiłam na bieg – tym razem tradycyjny Maraton Rzymski, jak to mówią, taki kader (taki los) :)
Będąc w Mediolanie miałam wrażenie że dotykam jakiegoś innego świata, bardziej luksusowego, gdzie liczy się każdy detal – od twoich okularów słonecznych aż po sposób noszenia torebki. Nawet nastolatki, zabijające czas na ulicach wyglądały na wystylizowane, nie mówiąc już o starszych mediolańskich damach: w futrach, z pięknie ułożonymi włosami, makijażem i skórzanymi rękawiczkami. W rękach oczywiście – od niechcenia – papierowa torba z zakupami od Chanel czy Armaniego. Taaak…
Rzym za to okazał się dużo bliższy tak zwanemu normalnemu człowiekowi. Na lotnisku Ciampino przywitało nas opóźnienie autobusu transferowego. Potem bunt kierowcy, który co prawda przyjechał, ale prawdopodobnie (jak zrozumiałam) musiał udać się na przerwę, podczas gdy cały sznureczek pasażerów czekał pokornie na chodniku. Ha! Jak znajomo! Z kolei autobus w środku wyglądał i pachniał jak stare polskie PKSy (na pewno nie tak jak tureckie autobusy transferowe). Rzymskie ulice to jednocześnie elegancja i przepych historii – piękne budynki, architektoniczne detale, fontanny, rzeźby. A jednocześnie jakiś taki nieład, spontaniczność, może takie wrażenie odniosłam przez ten ruch uliczny, który bardzo kojarzył mi się z tureckim. Na przykład to parkowanie!
Bezwzględnie w Rzymie moją uwagę w bardzo pozytywny sposób zwrócił reklamowy porządek na ulicach. Nawet sieci fast foodów czy supermarketów miały „pochowane” szyldy reklamowe tak, aby nie wyróżniały się przy innych niewielkich punktach. Priorytetem jest porządek rzymskich kamienic i estetyka ulic, a nie czyjś biznes. Takiego podejścia brakuje mi w wielu miejscach w Polsce ale także w Turcji. W samej Alanyi chaos reklamowy jest nieprawdopodobny, oparty chyba na zasadzie „kto da więcej” i mylnemu przekonaniu właścicieli firm, że gigantyczna plansza reklamowa to więcej klientów.
Dzięki tym detalom miasto Roma ma swój nieodparty urok starości. Na każdym kroku czuć oddech historii. Z Mamą, ciocią i kuzynką zeszłyśmy tą metropolię niemal wzdłuż i wszerz, zwiedzając najważniejsze atrakcje, fontanny, barokowe i gotyckie kościoły, wielkie skwery i place a czasem (celowo lub mniej) gubiąc się w krętych uliczkach. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie szczególnie dzielnica Trastevere (Zatybrze) i okolice placu Campo di Fiori (na którym kupiłam pyszne suszone pomidory dla Króla), nie mówiąc już o okolicach Fontanny Di Trevi. W niedzielę grzecznie udałyśmy się do Watykanu na spotkanie z papieżem Franciszkiem. To też było niecodziennym doświadczeniem, i niekoniecznie potrzeba być do tego człowiekiem religijnym! Tłum na placu Św. Piotra robił wrażenie. Reakcje ludzi, kiedy w oknie pojawił się papież – niesamowite. Albo ta fala radości, kiedy spomiędzy ciemnych chmur tuż przed godziną dwunastą wyłoniło się piękne słońce…!
Schodząc z placu zauważyłam niewielką grupę tureckich turystów z przewodnikiem :)
I na koniec jeszcze dwie, właściwie najważniejsze sprawy. Język i kuchnia, czyli to, co Skylar lubi najbardziej :)
Podoba mi się ten włoski luz, i mówienie do wszystkich we własnym języku. Nawet z aparatem na szyi i głupią miną mówiącą „co?” nie byłyśmy dla Włochów przekonujące. Perorowali do nas we własnym języku, dopiero gdzieś pod koniec przerzucając się na angielski z uroczym akcentem. Słuchając włoskiego, trudno się dziwić – nawet przekleństwa czy ordynarne teksty brzmią jak najcudowniejsza poezja (miałam okazję się o tym przekonać w metrze jadąc do Bazyliki Św. Pawła za Murami, która znajduje się już sporo poza centrum). Włosi, podobnie jak Francuzi (czy Turcy!) uważają swój kraj za najlepszy na świecie. Nawet poproszenie o kawę „americano” skutkowało odpowiedzią:
– Americano? Americano italiano!
A włoska kultura jedzenia – wszyscy wiedzą o co chodzi. Jak to kiedyś ujął K.P. Włosi to mistrzowie robienia wielkiego „halo” z najprostszego jedzenia. Czym jest bowiem makaron czy pizza? Zwyklym domowym tanim jedzeniem. A jednak odpowiednio zrobione i podane nawet takie może być luksusowe. Podlane oliwą o wyrazistym zapachu i zielonkawym kolorze smakowało niebiańsko. To się nazywa talent! Do tego karafka „domowego wina” i… jest dobrze.
Zachwycałam się też oczywiście kawą. W hostelu w którym mieszkałyśmy, zwykły automat do kawy robił wyborne latte czy espresso. Przechodząc przez miasto nasze kubeczki smakowe reagowały od razu przy najbliższej kawiarni – tego zapachu świeżej kawy nie dało się porównać z niczym innym!
Pyszne też były lody z prawdziwych gelaterii, trochę ciągnące jak tureckie maraş, z kawałkami owoców (np. wiśni!), albo sycylijskie czy włoskie ciasta.
Nie wiedzieć kiedy cztery dni w Rzymie minęły i oto piszę już do Was znów z Poznania. Mogę z czystym sumieniem uznać, że baterie przed sezonem Lato 2014 zostały naładowane i teraz pora na wytężoną pracę. Jeszcze trochę biegania, trochę formalności, i za dwa tygodnie będę już warować od rana do wieczora przy swoim biurku w Alanyi…
– Kotuś, przygotuj bilet na tramwaj. Mediolan, Galeria Vittorio Emmanuelle.
Stare i nowe. Widok z dachu Duomo – mediolańskiej katedry.
Codzienny pokaz mody na placu Duomo, Mediolan.
Tramwaje i rowery jakże dopasowane. Takie rzeczy tylko w Milano.
Wystawa Diora na jednej z głównych ulic handlowych Mediolanu, gdzie najprostsze legginsy kosztują 200 euro.
Wystawa jednego ze sklepów (!) Dolce Gabbany w Mediolanie. Obok siebie znajdują się: Sklep z butami, sklep z torebkami, sklep z kreacjami, sklep z ciuchami dziecięcymi. Więcej nie pamiętam :)
Wiosenny Rzym. Via Appia Nuova.
Rejestracja zdarzeń na placu Św. Piotra w Watykanie. W oczekiwaniu na Franciszka.
Jest! Franciszek!
Rzymski styl parkowania. Nie mogę się doczekać, aby zobaczyć więcej takich autek zaparkowanych w poprzek :)
Skylar dopadła to, co lubi najbardziej: pistacjowa vespa i pistacjowe lody! Rzym, Via Nationale.
Skupienie japońskie. Colloseum.
Panini z mozarellą, czyli przekąska na placu Campo di Fiori. Chleb czy też ciasto przypomina tureckie pide, tylko cieńsze ;)
Skuter to nieodłączny element rzymskiego stylu. Ale w odróżnieniu do Turcji – nosi się kaski.
Pod sklepem z przyprawami. Dzielnica żydowska w okolicach Campo di Fiori, Rzym.
Na moście Sant’ Angel mewy wygrzewają się w najlepszych miejscach. Rzym.
Dzielnica Trastevere, czyli Zatybrze. Malowniczo, Rzym.
Dolmusz :) I nie trzeba nic więcej wyjaśniać. Rzym.
Hit wyjazdu. Sprzedawca róż na Schodach Hiszpańskich. Najpierw mimo odmów oferował nam za darmo róże sztuk 4, następnie z nimi obfotografował, a potem poprosił o pieniądze. Po otrzymaniu 2 euro zwrócił nam dwie róże :)
Sklep z butami… Rzym.
Widok na kopułę Bazyliki Św. Piotra w Watykanie.