Dzisiaj blog i jego autorka mają święto. O nie! Znowu? – zapytacie. A jednak :) U nas świąt nigdy dość. Dzisiejsze jest wyjątkowe, bowiem w tym momencie czytacie – uwaga – poproszę werble… – sześćsetny wpis na Tur-tur Blogu! Tadam!
Idealna okazja do tego, by trochę pocelebrować, powspominać, a najlepiej pośmiać się… z siebie!
Stąd tytuł jak wyżej i treść.
Ale zanim do tego przejdziemy, pozwólcie, że zrobię małą kalkulację z tej okazji. Zakładając, że każdy tekst na bloga pisałam średnio 2 godziny (wolałam nie wchodzić w ten temat głębiej, bo niektóre teksty piszę i 6 godzin plus przygotowanie materiałów, a czasem wyrabiam się w 30 minut – choć raczej dotyczy to starszych notek), jeśli pomnożymy tę ilość przez 600 wpisów wychodzi… 1200 godzin spędzonych na pisaniu/przygotowywaniu wpisów blogowych. Rachunki dalsze pokazują więc, że spędziłam w ten sposób aż 50 dni mojego życia non stop.
Jestem pod wrażeniem samej siebie :)
A teraz dajmy już spokój napawaniu się własnym geniuszem, i skupmy na prozie życia. Tu też będzie mały wstęp. Pisząc bloga zazwyczaj kreujemy chcąc lub nie chcąc rzeczywistość i samych siebie. Mówiąc krótko, my blogerzy, wydajemy się czytelnikom lepsi, fajniejsi, doskonalsi niż jesteśmy naprawdę. I rzadko wyprowadzamy ich z błędu! Nieczęsto bowiem opisujemy to, co nam w życiu nie wyszło, albo że w jakimś momencie głupio i nieodpowiednio się czuliśmy. Przynajmniej ja tak mam od jakiegoś czasu; robię to nieświadomie. Jest to uzasadnione, bo odkąd bloga podpisuję imieniem i nazwiskiem, odkąd czytają go moi obecni lub potencjalni klienci czy zleceniodawcy czuję, że już nie wypada robić z siebie wariata ;)
A przecież… jesteśmy tylko ludźmi.
I tak z okazji mojego 600. wpisu na blogu daję sobie dyspensę od bycia doskonałą i przedstawiam…
Moje największe tureckie wpadki
Wpadka 1:
Nie jedzenie mięsa na proszonych kolacjach
Moja pierwsza turecka wpadka brzmi trochę dziwnie z naszej perspektywy ale… już tłumaczę. Przyjechałam do Turcji zielona jako ten szczypiorek. Nie wiedziałam nic o tutejszych obyczajach, co wypada, a co nie. Pracowałam i mieszkałam z Turkami, a ponieważ chcieli mnie dobrze ugościć, jeden z nich – fryzjer, mój późniejszy bardzo dobry kumpel – zaprosił wszystkich nas do swojego domu na kolację. Jego żona rozłożyła na balkonie sofrę (specjalny obrusu do położenia na ziemi), po raz pierwszy więc miałam do czynienia z jedzeniem na podłodze, bez krzesła i stołu. Ale to pomińmy. Pomińmy też kwestię stroju, bo prawie na pewno miałam na sobie koszulkę na cieniutkich ramiączkach – tak lubiłam się wtedy ubierać. Dania wjechały, gospodyni zabroniła mi – gościowi – pomagać przy ich przynoszeniu, poza tym kompletnie nie znałam wtedy tureckiego (a ona angielskiego). Jakież było moje przerażenie gdy okazało się że… praktycznie wszystkie potrawy (poza sałatką) zawierają mięso! W tamtych czasach nie jadłam mięsa praktycznie wcale, jak i przez większość mojego życia. Pal sześć, gdyby chodziło o przekonania, mogłabym się złamać dla dobra sprawy, ale ja organicznie nigdy mięsa nie znosiłam, robiło mi się niedobrze na samą myśl, że mogłabym to zjeść. Tu przełamanie się nie wchodziło w grę. Podziękowałam więc i skubałam trochę sałatkę, trochę chlebek, tłumacząc jak potrafiłam, że jestem wegetarianką. Gospodyni, młoda dziewczyna, nie do końca rozumiała temat. Jak to: wegetarianką, to znaczy po co? Dlaczego? Jak można nie jeść tego, co w potrawie jest najsmaczniejsze i w jej opinii najcenniejsze? Stałam się dla niej dziwakiem, i do końca wieczoru wyglądała dość markotnie, a ja czułam się równie niekomfortowo nie mogąc wytłumaczyć na czym polega problem. Po kolacji poszliśmy jeszcze wszyscy na spacer po porcie ale już nigdy potem jej nie spotkałam.
Po kilku latach mieszkania w Turcji nadal miewałam z tą kwestią problemy. Zdarzyły się sytuacje, że znający moje „dziwne preferencje” członkowie tureckiej rodziny pod stołem pozwalają mi przełożyć na swój talerz kawałki mięsa, bym miała święty spokój ze strony kobiet, które daną potrawę przygotowały. Poza tym… poznałam inne Turczynki które za mięsem nie przepadają i jakoś mi to osłodziło życie. A sama znalazłam kilka mięsnych tureckich potraw które lubię, i nawet zjadam ze smakiem (niestety jednak rzadko kiedy podaje się je w tureckich domach) ;)
Wpadka 2:
Nieustanne przegapianie swoich przystanków
Mój drugi rok w Turcji. Zostałam przez moją firmę oddelegowana z Alanyi do malutkiej miejscowości Kemer. Panował tam zupełnie inny klimat, miałam w pracy inne obowiązki. Jednym z nich było odwiedzanie hoteli, czego w Alanyi nie robiłam. Stałam się kimś w rodzaju zastępczej rezydentki. Ponieważ nie miałam prawa jazdy (zresztą co ja mówię, i tak nie dano by mi samochodu służbowego, byłam za nisko w hierarchii!) jeździłam dolmuszami, co w Kemer nie jest prostą sprawą. Czasami na niewielkiej trasie trzeba się przesiadać kilka razy. Mój turecki był w powijakach. Dolmusze były zazwyczaj mocno załadowane ludźmi, w prawie żadnym z nich nie było przycisku „otwórz drzwi”, trzeba więc było odpowiednio wcześniej krzyknąć z tyłu busa do kierowcy „Mısait bir yerde durabilirmısınız” – co oznacza „Czy może się pan zatrzymać w dogodnym miejscu”. Ewentualnie jest krótsza wersja tego skomplikowanego zdania: „İnecek var” („Jest wysiadający”). Niestety, wstyd się przyznać, ale nieprzyzwyczajona do krzyczenia w środkach komunikacji miejskiej i od zawsze dość nieśmiała, nie potrafiłam z siebie wydusić ani długiej, ani krótkiej wersji. Bałam się, że nikt nie zrozumie, i faktycznie kiedy już otworzyłam usta, krzyczałam zbyt cicho, a kierowca zdążył minąć przystanek…
Na szczęście Turcy są pomocnymi ludźmi i często słysząc moje nieśmiałe kwilenie sami pohukiwali odpowiednią komendę do kierowcy, co działa niemalże natychmiast: bus z impetem hamuje i drzwi otwierają się z trzaskiem. Wtedy ja, spocona ze stresu jak mysz, wysiadałam na 45-stopniowy upał i maszerowałam jeszcze dłuższy dystans niż planowałam ;)
Dziś idzie mi lepiej, ale nadal nie lubię krzyczeć w dolmuszach. I… w ubiegły piątek znów przejechałam przez to przystanek…
Wpadka 3:
Bycie miłym dla wszystkich, w tym tureckich mężczyzn i polskich koleżanek
O tym, jak człowiek bardzo może oszaleć znalazłszy się w innym kraju i otoczeniu wie każdy, kto po jakimś ciężkim okresie w życiu trafił do takiej choćby Turcji. Słońce, klimat kurortu, błękit morza, nowi znajomi, nowe obowiązki w nowej pracy. Po początkowym szoku (bo najpierw chciałam wracać do domu i to natychmiast!) człowiek postanawia łapać garściami to, co zostało mu dane i… otwiera się na świat. Dla mnie oznaczało to: rozmawianie ze wszystkimi, przyjaźnienie się ze wszystkimi, chodzenie „po ludziach” z kajecikiem do nauki tureckiego i proszenie o poprawną wymowę słówek, żartowanie, wypady na herbatę, robienie sobie wspólnych zdjęć. Wszyscy byli tacy mili! Wszyscy tak mnie lubili!
Zresztą taka byłam nie tylko ja, ale i moje koleżanki. Wydawało się, że w pracy panuje po prostu taki klimat, że jesteśmy jedną wspólną rodziną… do czasu. Pierwsze dwa sezony w Turcji pracowałam w dwóch turecko-polskich biurach podróży, [na szczęście już nie istnieją], które pieszczotliwie zwano „kołchozami”, od specyficznych zasad tam panujących. Wtedy o tym nie wiedziałam, więc zachowywałam się naturalnie. Nie przyszło mi do głowy, że moje zachowanie może być odbierane przez kogoś inaczej niż planowałam, że stanę się obiektem plotek, albo że… spotkam się z ludzką zawiścią. Po niedługim czasie więc okazało się, że polska współlokatorka zazdrosna o moją przyjaźń z inną koleżanką (a może o coś innego równie absurdalnego?) przygotowała przeciwko mnie ofensywę, która niemalże doprowadziła do wylania mnie z pracy.
Nauczyłam się wtedy, że plotki bywają w Turcji ważniejsze od prawdy; nieważne kim byłam i co robiłam naprawdę, istotne było to, co się o mnie mówi. Była to dla mnie bolesne doświadczenie. „Spoufalanie się” czyli – w moim mniemaniu – kumpelskie relacje ze wszystkimi – były moim najcięższym przewinieniem. Witamy w prawdziwej Turcji, mówiłam pakując manatki i wyprowadzając się na wspomnianą „zsyłkę” do Kemer.
Dziś wiem, że taka szkoła życia była mi potrzebna. Stałam się ostrożniejsza w relacjach z ludźmi (dokładniej w obdarzaniu ich zaufaniem). Paradoksalnie w kolejnych firmach w których pracowałam panowały już zupełnie inne relacje, co było dla mnie dużym zaskoczeniem.
Inny plus, że opowieści z pierwszych dwóch sezonów mam tyle, by zapełnić książkę, którą kiedyś w formie powieści o tym wszystkim napiszę ;)
Wpadka 4:
Wyrobienie wizy do Polski nieodpowiedniemu facetowi
Kobiety to jednak bywają naiwne i głupie. I pisząc te słowa mam na myśli między innymi siebie :) Jedną z moich największych wpadek (choć to słowo jest tu może nie na miejscu) jest niewątpliwie fakt, że zakochałam się w koledze z pracy. Od początku zdawałam sobie sprawę że kolega raczej niewart jest moich starań, ale słońce najwyraźniej uderzyło mi do głowy. Poza tym najwyraźniej już wtedy podchodziłam do tego jak do zbierania doświadczeń a konto mojej przyszłej powieści :) Mimo świadomości wchodziłam w tę relację i angażowałam się w nią po uszy. Kolega był tradycyjnym Turkiem w negatywnym rozumieniu tego słowa; dzisiaj powiedziałabym: prostackim bucem. Był porywczym zazdrośnikiem; nie podobały mu się moje koszulki na ramiączkach i rozmowy z innymi kolegami z pracy (nawet jeśli dotyczyły pracy). Opowiadał mi rozmaite farmazony o swojej rodzinie przekreślające jakoby szanse na to, abyśmy byli razem („jeśli żona, to tylko muzułmanka”). Narzekał że nie ma pieniędzy, więc choć sama też nie miałam ich wiele kupowałam mu karty do telefonu i pożyczałam drobne aby kupić mi herbatę lub obiad, bo przecież gdybym sama za siebie zapłaciła, to byłby wstyd (jakkolwiek idiotycznie to brzmi).
Najgłupszą rzecz zrobiłam już pod koniec naszej znajomości, trochę wbrew sobie: wyrobiłam mu z pomocą rodziny oficjalne zaproszenie do Polski, choć oboje wiedzieliśmy, że pary z nas nie będzie, i że zamiast do Polski, czmychnie raczej do Niemiec. W kluczowym momencie zabroniłam koledze z tego świstka korzystać, a on na szczęście to uszanował.
Tak, tak, drogie Czytelniczki – przeszłam przez to wszystko osobiście, pewnie dlatego jestem tak surowa w ocenie związków z Riwiery. Dziś uważam, że w wielu dziwnych relacjach tureckich mężczyzn z turystkami nie ma dużej winy facetów; oni po prostu umiejętnie wykorzystują naszą babską głupotę. Wiele z nas pcha się w taki układ, bo zazdrosny (czytaj: opiekuńczy), niedouczony (czytaj: po przejściach), niepasujący do nas, ale o pięknych oczach i emploi macho facet z kraju X wydaje się właśnie tym, czego poszukujemy.
No właśnie – wydaje się ;)
Wpadka 5:
Minispódniczka w tradycyjnym domu
Pora na mniejszą i lżejszą wpadkę. Zdarzyło mi się, że spontanicznie… zostałam zaproszona do tradycyjnego tureckiego domu na kolację. Rzecz w Turcji normalna. Decyzji nie podejmuje się dwa dni wcześniej (Król Pomarańczy do dziś śmieje się ze mnie, kiedy planuję z koleżankami spotkanie z tygodniowym wyprzedzeniem), tylko w danej chwili.
I jakoś tak się złożyło że… miałam na sobie spódniczkę o długości mini. Lubię je nosić w zimie z ciepłymi rajstopami, i to właśnie w zimie spotkała mnie ta przygoda. Oczywiście nie spodziewałam się problemu. Nie miałam bowiem świadomości że… jeść będziemy na podłodze (wspomniana w pierwszym punkcie sofra). Nikt z tureckich gospodarzy też nie zwróciłby uwagi na długość mojej spódnicy, gdyby nie fakt, że dość długo kombinowałam jak usiąść. Na kolanach – niewygodnie (trudno tak jeść), po turecku nie ma mowy. Wierciłam się na lewo i prawo, gdy ktoś wreszcie postanowił mnie uratować i pośród ogólnego śmiechu przyniesiono mi kwieciste tureckie szarawary do przebrania.
Dokończyłam kolację w jako takim spokoju, choć cierpły mi nogi, nieprzyzwyczajone do siedzenia po turecku. Od tego czasu minęło parę lat i większość znanych mi tradycyjnych rodzin zakupiła sobie stół :)
Więcej grzechów nie pamiętam.
Oczywiście było ich sporo ale… drobne potyczki zdarzają się na tyle często, że aż nie ma co ich drobiazgowo wspominać. Na przykład do dzisiaj zdarza mi się nie wiedzieć, jak przywitać się z kimś w Turcji: poprzez podanie ręki, czy może pocałunek w dwa policzki, a może ucałowanie z szacunkiem dłoni i przyłożenie sobie do czoła? Najgorzej jest, kiedy wracam z Polski po świętach: wtedy rzucam się całować wszystkich po 3 razy :)
Wielokrotnie też przez pomyłkę wchodziłam w butach do wypucowanego tureckiego mieszkania (i korzystając z zamieszania powitalnego szybko je wyrzucałam przez próg na korytarz). Często odmawiałam propozycji wypicia herbaty (co między Turkami uznawane jest jako nietakt), nie pytałam nikogo „jak się masz” (bez czego nie rozpoczyna się rozmowy), przy załatwianiu spraw przechodzę od razu do sedna (co nie uchodzi za zbyt kulturalne), zdarza się, że mówię do wszystkich po imieniu, zamiast używać tytułów (np. abi, abla, bey, teyze...), aha, i nie integruję się z sąsiadkami w moim bloku :) Kilka razy zostałam wyrzucona ze sklepu za targowanie się lub nadmierną ciekawość dlaczego jakiś produkt jest „taki drogi” (ostatnio w zeszłym tygodniu, kiedy komentowałam cenę soczewek kontaktowych 30% wyższą niż u optyka 200 metrów dalej).
Kiedyś wyrabiając pozwolenie na pracę w obliczu problemów… aktorsko popłakałam się przy policjantach. Niestety efekt był przeciwny do zamierzonego :) A propos pracy – o moich wpadkach w pracy rezydenta i pilota powinnam napisać osobny wpis, tyle ich było!
Najśmieszniejsze że w większości takich sytuacji jedyną przejmującą się osobą jestem… ja sama :) Uświadomienie sobie tego zdecydowanie wyleczyło mnie ze stresu spowodowanego domniemanymi „wpadkami”.
A Wy? Mieliście jakieś tureckie wpadki? Nie bądźcie tacy! Zdradźcie swoje wstydliwe historie :)
Na koniec ogłoszenia parafialne:
- Chciałabym nieśmiało wspomnieć, że w zeszłym tygodniu ukazał się ze mną wywiad w nowojorskim tygodniku polonijnym „Nowy Dziennik”. Link do tej jak i pozostałych publikacji znajdziecie na tej stronie. Sława i lans!
- Poznaniaków z kolei zapraszam 14 grudnia na małe spotkanie autorskie w filii Biblioteki Raczyńskich. Informacje znajdują się pod tym linkiem.
- Jeśli macie czasem poczucie, że nie nadążacie za tym, co dzieje się na Tur-tur Blogu, koniecznie zapiszcie się do listy mailingowej, i dostawajcie powiadomienia o nowych wpisach i moje sekretne listy na skrzynkę e-mail. Trzeba kliknąć o, tu [klik].
26 komentarzy
Fajne wpadki. Rozumiem, że w momencie kiedy one się działy było obciachowo. Ale teraz się z tego śmiejesz i masz wspomnienia. Ciekawe czy Twoi tureccy znajomi, którzy w Twoich wpadkach uczestniczyli też. Bo czym byłoby życie bez wpadek. Gratulacje z okazji napłodzenia tylu tekstów.
Nie ze wszystkiego się śmieję ;) na pewno jedno moje zdanie pod koniec podsumowuje całość: zazwyczaj bardzo się tym martwiłam i dołowałam, w momencie kiedy to się działo, a Turcy… często po prostu nie zwracali na to uwagi. Wyjąwszy „wpadki” dotyczące pracy i faceta, oczywiście ;)
U mnie obowiązkowo plątanie słów, bo ze stresu zapominam, jaką piękną wypowiedź sobie przygotowałam w głowie.
Mylenie (naaadal) siz z sen i zwracanie się do młodych ludzi przez Pan/Pani, a do teściowej i cioteczki przez Ty (ale na szczęście wszyscy się i tak ze mnie śmieją).
Hmm czekanie na przystanku baaaardzo długo na autobus, bo nie wsiadam do minibusów i już.
I moje standardowe kręcenie nosem na fasolowe przysmaki na stole, podczas gdy ja takich rzeczy po prostu nie jem. Tak samo jak dziwne patrzenie się na mnie, bo nie jem chleba.
Ale, jak wyżej: ona jest yabancı, więc wiadomo, że dziwna, uśmiechniemy się, pośmiejemy i będzie git ;-)
Dokładnie, to są bardziej takie dziwactwa, do których Turcy (na szczęście!) mają w miarę wyluzowany stosunek. Z tymi przygotowanymi wypowiedziami po turecku mam podobnie. Najgorzej jak dzwonię gdzieś, żeby coś załatwić.
Jeśli chodzi o mówienie per Pan/Pani, to w naszej wiosce odwrotnie, ja uchodzę za bardzo grzeczną, bo do wszystkich jadę z grzecznościową formą, a alanijczycy lubią do każdego per „Ty” :)
Ale jak Wy mówicie to pan/pani? Bey po imieniu? Czy chodzi o końcówkę – siniz? Ja na szczęście w Alanyi zwykle na ty mówię do wszystkich. Zresztą sama jestem tak dojrzała, ze ze starszymi od siebie nie mam okazji rozmawiać, a wobec młodych ujdzie :)
Chodzi o siz ale takze Bey i Hanim ktore w miejscach pracy jest przyjete jako oczywiste :)
Rzeczywiście może kilka razy ktoś powiedział do mnie Asia Hanym, a mnie nie przyszło nawet do głowy, żeby do kogoś tak powiedzieć. Dzięki za wyjaśnienie.
Ja mam też swoją historię z plotkami, gdzie pracownik mojego przyjaciela uknuł taką intrygę, że doprowadził do potężnego konfliktu i nawet rozstania. Kiedy wyszły na jaw jego prawdziwe intencje, pogodziliśmy się, ale jeszcze dość długo nie wiedziałam, komu wierzyć, a komu nie ufać. Byłam pod wrażeniem bezwzględności tej intrygi i jej bezkarności.
Moją największą wpadką było wysmarkanie nosa przy stoliku w kawiarni (stoliki na wolnym powietrzu, moja czynność naprawdę dyskretna i konieczna, bo bym się chyba udusiła)- poczułam się jakbym publicznie zrobiła striptiz, bo spojrzenia wszystkich w promieniu kilometra były mordercze. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to straszne faux pas ….. :P
ha, ha, ha, faktycznie, troszkę nie bardzo :)
chociaż ja osobiście mam ochotę udusić niektóre osoby w środkach komunikacji miejskiej, kiedy cieknie im z nosa, a one zamiast go wytrzeć – po prostu przeraźliwie nim „siąkają” – brrr! no ale weź to ludziom wytłumacz :)
Gratulacje z okazji 6 setki! i nastepnej rownie ciekawej:)
aż się boję tej następnej :)
Ot cały urok różnic kulturowych!:-)Fajnie, że Turcy podchodzą do tego z dystansem i uśmiechem. Oczywiście gratuluję 600tki i czekam na kolejne:-)
Dzięki serdeczne! O tak, Turcy to na szczęście dość wyluzowany w tej kwestii naród ;)
Aż jestem ciekawa powieści! Musisz mieć masę materiałów! :-) Szkoda też, że trafiłam tu dopiero teraz. W zeszłym roku byłam w Turcji i mogłyśmy się spotkać :-)
Dzieki! Rozgosc sie w takim razie i zostan tu na dluzej a okazja bedzie jeszcze sie spotkac mam nadzieje :)
Dzięki za Twój dystans do samej siebie i fajny opis wpadek :) Dla nas najśmieszniejsze było faux pas z za krótką spódniczką. Dobrze, że gospodarze okazali się pomocni. W innym wypadku zostałabyś z pustym żołądkiem ;)
Mamy podobne doświadczenia z jedzenia na podłodze w Iranie :)
Dziekuje :)
A co do Iranu….tez krotka spodniczka?? :)
:)) Musiała być długa ze względu na hidżab, ale trafiła się na tyle wąska, że też się nie dało usiąść :)
Pozdrowienia!
Ha, ha :)
Heh. To „spoufalanie się” z niewłaściwymi osobami też przerobiłam :) Ja nie zapomnę jak rzuciłam się z całowaniem w policzki (3 razy, po polsku a jakże) mojej niedoszłej teściowej, zamiast z szacunkiem ucałować dłoń i przyłożyć do czoła. Ale wtedy nie wiedziałam, że tak trzeba :) O tym, że plotki bywają ważniejsze od prawdy też się przekonałam… Mieszkając w Kuzdere i Çamyuvie i pracując jako rezydentka, byłam dosyć rozpoznawalna, więc każdy mój ruch (np. wycieczki rowerem, na plażę, do sklepu, na bazar) był bacznie obserwowany i od plotek aż huczało!!
W moim pierwszym sezonie, kiedy mój turecki bardzo mocno kulał wybrałam się w dzień wolny zobaczyć Phaselis (o zgrozo, sama! to też budziło zdziwienie). Kiedy na wejściu kupowałam bilet zamiast o niego ładnie poprosić, powiedziałam podobno: „chcę 1 bilet”, „chcę zobaczyć Phaselis”. Zostałam zrozumiana i bilet dostałam, ale mój facet, którego wówczas poznałam miał ubaw obserwując tą sytuację. Turcy tak nie mówią! Musi być odpowiednio grzecznie :)
Ooo mam jeszcze jedną wpadkę: rozwieszałam bieliznę na widoku i to mieszkając w wiosce nieopodal Kemer, w Kuzdere, gdzie zresztą u mnie byłaś. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że moje majtki mogą wzbudzić takie zainteresowanie sąsiadki (kobiety!!) i popłoch u mojego faceta, który sam ochoczo to pranie czym prędzej przewieszał, tak aby bielizna była w całości osłonięta innymi rzeczami.
I na pewno miałam wiele innych sytuacji, których dziś już nie pamiętam!
W tą bielizną świetne, też mi się zdarzało ;)
Spoufalanie to kwestia straszna, naprawdę czasem trzeba się mocno pilnować. A potem… wchodzi w krew i z kolei przechodzi „na polski grunt” :)
Bardzo fajny post :)
Dzięki!
Prześmieszne :) Ja tam czekam na książkę!!
Oburzające jest to, co napisałaś: „Pal sześć, gdyby chodziło o przekonania, mogłabym się złamać dla dobra sprawy, ale ja organicznie nigdy mięsa nie znosiłam, robiło mi się niedobrze na samą myśl, że mogłabym to zjeść. Tu przełamanie się nie wchodziło w grę.”. Widać, że nigdy w nic mocno nie wierzyłaś i takie pojęcie jest Ci obce. Jeżeli ktoś ma silne przekonania/wiarę w to co jest dobre a co złe, to choćby wszyscy ludzie wokół mieli go znienawidzić, to się nie ugnie. Wegetarianizm czy weganizm to dla osób, które przeszły na niego z powodów światopoglądowych, rodzaj religii. Jeżeli o mnie chodzi, to prędzej zjadłbym ludzkie odchody niż zjadł mięso, aby nie urazić gości. Jeżeli w coś wierzysz, to jest to dla Ciebie rzecz święta i nie zrezygnujesz z niej ot tak. Mam nadzieję, że przemyślisz moje słowa i może kiedyś w życiu będziesz miała wartości, o których nie powiesz „pal sześć”.
Tak, nigdy widocznie w coś takiego nie wierzyłam, czy to oznacza, że jestem gorszym człowiekiem? Po prostu innym niż Ty. Mam prawo użyć takiego sformułowania bo to moja opowieść. Jeśli cię to uraziło to przykro mi, ale tak już ten świat jest urządzony, że czasami ludziom robi się przykro.
Jak już mówimy o takich sprawach to mnie z kolei doprowadzają do szału weganskie czy wegetariańskie podróbki mięsa, weganskie kotlety i takie tam. Smakują tak samo obrzydliwie jak mięso. W mojej ocenie. Ale to tylko moja ocena. Nikomu nie zabraniam ich jeść. Żyjmy i dajmy żyć innym, i już :)
Comments are closed.