Nigdy nie sądziłam że osiągnę taki życiowy moment, w którym słońca będzie mi za dużo. Zawsze wydawało się, że do tego się dąży: że pogoda ma być super, ani jednej chmurki, niebo tak niebieskie, że aż daje po oczach, i codziennie tyle samo stopni. Po prostu wiadomo, że sweterek albo skarpetki nie będą ci potrzebne. Normalnie ideał.
Tymczasem kiedy już ten ideał osiągnęłam zaczął mi on ciążyć.
Chyba w życiu ogólnie tak jest. Spełniasz jakieś marzenie i potem dziwisz się, że można było o tym marzyć.
Bo to już się zrobiło takie oswojone, codzienne, zwyczajne. Albo jak w przypadku tej pogody – po prostu upierdliwe.
Do tego dochodzi na pewno fakt, że latka mi lecą. A jak wiadomo starsze roczniki gorzej znoszą upały.
Najwyraźniej można już mówić o mnie, że jestem starszym rocznikiem.
Mam wrażenie, że z roku na rok bardziej mi to lato w Alanyi przeszkadza. Prognoza pokazuje do wyboru „palące słońce”, „jaskrawe słońce” albo „po prostu” słonecznie. Z rozczuleniem myślę o polskim lecie albo o tym australijskim, które miałam przyjemność przeżyć 1,5 roku temu.
Bez zerkania na prognozę pogody nie wiadomo było jak się ubrać! Można nosić marynarki, lekkie kurtki, bluzy! Szaleństwo! Ludzie, jakie Wy macie szczęście! ;)
Zapomniałam jak to jest.
To pewnie dlatego nigdy nie potrafię odpowiedzieć na pytanie turystów ile jest stopni w Alanyi.
Po prostu tego nie wiem, jak zapytasz, to sprawdzę w telefonie, a to może zrobić każdy. Bo to ile jest stopni w Alanyi nie ma znaczenia. Latem może być tylko gorąco, trochę gorąco, albo bardzo gorąco. W lipcu do tego dochodzi też „pieruńsko wilgotno” i trwa dobre dwa miesiące. Po co tu sprawdzać pogodę?
Pod koniec Ramazanu nagle z dnia na dzień zrobił się upał. O ile cały czerwiec było jeszcze w miarę przyzwoicie i mimo gorąca powiewał przyjemny wiater, mówiąc krótko pogoda była idealna, o tyle w okolicach Świąt Zakończenia Postu (Ramazan Bayramı) powietrze zmieniło się diametralnie. Jeśli wieje, to gorąco, jak z wielokrotnie przeze mnie cytowanej suszarki. Ale teraz już coraz rzadziej wieje. Wieczory też już nie przynoszą znacznego ukojenia, no chyba że jeździ się rowerem.
A propos roweru.
W pierwszy dzień Świąt umyśliłam sobie, że założę długą kieckę. Lata mieszkania w Turcji nauczyły mnie bowiem, że na upały najlepsze są nie bliskie ciała acz wydekoltowane ciuchy, ale luźne i zwiewne w klimacie a la sklep indyjski (jak to się mówiło późnych w latach 90.). Zresztą ja lubię takie ubrania, lubię jak mi wisi i powiewa, to się współcześnie nazywa chyba stylem boho. Za moich czasów to był raczej „styl oazowy”, z kolei K.P. nazywa moje ciuchy „cygańskimi”. Zwał jak zwał, a zalet sporo. Nic ciała nie ciśnie, wszystko majta sobie pod szmatami w rozmiarze prześcieradła, nic się nie lepi i nie poci.
Założyłam więc tę długą kieckę no i w związku z tym… musiałam iść do pracy piechotą.
No bo jak to – w długiej sukmanie na rowerze?
Właśnie.
15-minutowy spacer z domu do biura wystarczył, abym na przyszłość wybiła sobie z głowy pomysł spacerowania po mieście w środku dnia przy takiej pogodzie. Gdybym jeszcze chodziła do biura na 6 rano, to rozumiem! Ale tutaj mało kto zaczyna pracę o tej godzinie. Śródziemnomorski rytm. Nawet sklepy otwierają swe podwoje najwcześniej o 9, a wtedy jest już ukrop. Dodajmy do tego fakt, że przecież było święto, więc nie musiałam lecieć na złamanie karku o tej godzinie; i tak nikt by nie przyszedł. Poszłam później, więc ukrop większy.
Po drodze postanowiłam uwiecznić te chwile w formie filmiku na Instagram Stories (mam nadzieję że już tam jesteście i oglądacie moją radosną wideo twórczość?), i obiecałam sobie, że już więcej z roweru nie zrezygnuję.
Dziś był kolejny dzień, kiedy koniecznie musiałam długą spódnicę założyć, bo mrugała do mnie kokieteryjnie z szafy. Tym razem postanowiłam, że upnę ją jak starożytna Rzymianka za pomocą klamry do włosów i jakoś się na tym rowerze dotoczę.
Na insta, gdzie, jak być może wiecie, trwa moje 30-dniowe filmikowe wyzwanie, na którym m.in. uczę tureckich słówek, podsumowałam to tak:
(Mam pomysł, żeby po 30 dniach zmontować te wszystkie filmiki w jedną całość, także jakby coś, to nic Was nie ominie :))
Zdziwicie się, kiedy powiem, że klamra w ogóle się nie przydała?
Wrzuciłam ją radośnie do torby kiedy okazało się, że mogę jechać na rowerze w spódnicy bez żadnego problemu.
Czy wiecie co to znaczy?!
Czy rozumiecie moje szczęście?!
Poza moim szczęściem przy okazji kwestia ta jest dowodem na to, że czasami warto pewne prawdy i ogólne życiowe zasady przetestować w praktyce. Eksperymentować. Nie da się na rowerze jeździć w spódnicy? Czekaj, spróbuję, najwyżej się wkręci. Nie da się w wieku 37 lat rzucić wszystkiego i zacząć od nowa? A niech no zobaczę… kto mnie powstrzyma? Najwyżej się nie uda, ale… co to znaczy nie uda? Kto będzie to oceniał?
Jeszcze kilka dni temu miałam same ponure myśli. Problemy w pracy, średni nastrój i samopoczucie, i do tego te upały. Ale sytuacja z rowerem zmieniła wszystko o 180 stopni. Skoro można jeździć na rowerze w spódnicy, to znaczy że wszystko można. Jest nadzieja. Nowe pomysły wirują w głowie. Do tego dorzucę kilka jogowych wygibasów wieczorem i poczekam cierpliwie na mój nowy blender.
Bo – dodam tak na marginesie – spaliłam stary blender. Taki ręczny, taniochę, który kupiłam „na nowy początek” kiedy przenosiliśmy się z Królem Pomarańczy do drugiego (a może trzeciego?) wspólnego mieszkania. Taniocha o zaskakującej jakości. Mimo wielu intensywnych prób nie udało mi się go zepsuć przez ponad 8 lat!
Aż do pierwszego dnia Świąt roku 2017, kiedy to sprzęt siadł na robionym po raz setny przecież hummusie.
Zamówiłam teraz sprzęt, który
miałam na oku
od półtora roku.
Już widzę, jak nim robię konfitury!
I hummusy, i roślinne mleka.
Kariera blogerki kulinarnej mnie czeka.
A tak wracając do prozy życia, to jak widzicie jakieś konkretne wpisy na blogu najwyraźniej piszą mi się naprzemiennie z tymi niekonkretnymi. Czasem człowiek musi się po prostu… wypisać. Mam nadzieję, że jakoś strasznie to Wam nie przeszkadza. Młodszemu pokoleniu przypominam, że tak kiedyś wyglądały blogi :)
Za to w sobotę wracam do produkcji kolejnego odcinka mojego vloga! Ciekawe jak szybko tym razem wykończę baterie w aparacie.
8 komentarzy
Upały. Mieszkałem 2 lata w Kuwejcie a tam…
Osoby nowoprzybyłe poddawaliśmy drobnej torturze. Przyjechał rano, cały dzień przespał w klimatyzowanym mieszkaniu. Wieczorem zapraszaliśmy na przyjęcie. Wyjrzaał przez okno – o, jaka piekna, chłodna noc.
– Wyjdź na balkon to lepiej zobaczycz.
Wychodził i już za minutę tłukł rozpaczliwie w zamknięte drzwi. Na dworze było 42 C.
Najwyższa oficjalna temperatura w Kuwejcie to 49.5C. Przepisy zabraniały pracy na zewnątrz gdy temperatura osiągnie 50C.
No więc nigdy nie osiągnęła.
Wilgotność powietrza to osobna sprawa. W Kuwejcie było około zera. Pamietam Kuwejtczyków, którzy w czerwcu odwiedzili Polskę. Pierwsze wrażenia – jak tam gorąco. W Kuwejcie było wtedy codziennie ponad 40C, w Polsce jakieś 28C.
Ha, niezła ta tortura :) tutaj powinnam też puszczać ludzi na balkon w sierpniu wieczorem… u nas ta różnica że właśnie wilgotność robi się niesamowicie wysoka, totalne tropiki, 80-95%. Zgadzam się że wtedy jednak temperaturę zupełnie inaczej się odbiera…
haha jaki piekny wiersz :)
ma się ten talent! :D
Ha, dokładnie tak. Też zawsze mi się zdawało, że tęsknota za słońcem to naturalny stan. A na emigracji odkryłam, że można mieć tego słońca bardzo dosyć i tęsknić sobie za cudownym, deszczowym, ciemnym, zimnym listopadem. Aż sama w to nie mogę uwierzyć, żeby tęsknić za listopadem :-)
O właśnie taki listopad teraz by mi się przydał :)
A usiąść w szortach w taki upał np. na metalowej ławeczce czekając na autobus? Koszmar! ;) Ja w Izmirze też najchętniej wskakuję w luźne sukienki albo szalwary :)
Sukienki to coś cudownego ;)
Comments are closed.